Rozmowa z Artim Grabowskim
Adam Karol Drozdowski: Jesteś dziś poważnym wykładowcą nobliwej krakowskiej uczelni, pokazujesz swoje prace na całym świecie, ale wciąż można cię spotkać na małych offowych imprezach. Skąd się w tym wszystkim wziąłeś?
Arti Grabowski: Moje początki sięgają sztuk wizualnych. Odrobiłem lekcję z malarstwa, rysunku, rzeźby, ale bardzo szybko się tym znudziłem; z czasem zainteresowało mnie kino, animacja – ale również te dyscypliny były dla mnie na wpół żywe. Pod koniec XX wieku (jak to brzmi!) odkryłem sztukę procesualną, ulotną, wyegzaltowaną, bycie w akcie, wręcz zatracenie się w akcie tworzenia. Uczyła niezależności, braku kontroli nad sobą, nad ciałem w procesie, nad emocjami – to wszystko pozwalało przesuwać granice własnej psychofizycznej kondycji. To atuty sztuk żywych, teatru poszukującego, ale również happeningu, performansu, o którego istnieniu wówczas nawet nie miałem pojęcia. Podprogowo fascynował, inspirował mnie absurd: Becketta, Monty Pythona, Alfreda Jarry, Andy’ego Kaufmana. Oni wszyscy unosili się w oparach niezależności, alternatywy wobec tego, co zastane, obramowane, zdefiniowane. To było dziwne, efemeryczne i oczywiście humorystyczne.
„Wtedy” – czyli kiedy?
Początki mojego zainteresowania sztuką żywą to czas nauki w liceum plastycznym, początki lat 90.
Sądząc z doświadczenia mojego czy moich znajomych, liceum jest najbardziej płodnym czasem, jeśli chodzi o taką potrzebę akcji – wszędzie na korytarzach działy się takie rzeczy, tyle że nikt tego mądrze nie nazywał.
Zgadza się. Mieliśmy szczęście uczęszczać do liceum plastycznego w Dąbrowie Górniczej, które nosiło imię Tadeusza Kantora. Parę osób w liceum dbało o jego spuściznę, pokazywano nam jego spektakle – nie byliśmy jeszcze wtedy dość dojrzali, aby je zrozumieć. Ale zachęcało nas to do eksperymentowania, poszukiwania, inscenizowania rzeczy niewygodnych, dziwnych. Ten patronat Kantora był pierwszym punktem odniesienia, oparem, tak innym od farby olejnej, gipsu, gliny czy farby drukarskiej; to nas po prostu pociągało.
Z liceum plastycznego do offu jeszcze daleka droga, jakkolwiek Kantor nie byłby porywający.
Chwilę potem dałem się porwać Porywaczom Ciał. Jeszcze jako student, zafascynowany ich wczesnymi spektaklami: Technologią sukcesu, Świniami, Siódemką, miałem okazję ich poznać, znajomość szybko przerodziła się w przyjaźń, pojawiły się propozycje współpracy, najpierw jako techniczny, potem scenograf, a po iluś latach zaproponowano mi pracę już jako aktorowi. Porywacze byli offowi pełną gębą i chyba w tym czasie najbardziej rozpoznawalni w Polsce. Od tej pory działałem dwutorowo: z jednej strony pracując nad swoimi absurdalnymi performansami, z drugiej – nad ciałem, emocjami, czyli ogólnie rzecz biorąc nad świadomością aktorską w teatrze Porywacze Ciał.
To były genialne czasy, kiedy off, ta niezależna, pozainstytucjonalna, romantyczna wizja tworzenia sztuki była tak bardzo autentyczna i wyidealizowana. Wszędzie pojawiały się teatry niezależne, które jakoś tam sobie radziły bez dotacji, bez własnego miejsca, a offowe osobowości rosły w każdej miejscowości. Teatr amatorski – czyli zakochany – całkowicie oddany sprawie, był absolutną kontrą do wszystkiego, co oferowała rzeczywistość.
Czasy potransformacyjne to – po kontrkulturze w PRL-u – ewidentnie drugi oddech offu. Co było wtedy powodem, że ten ruch wybuchł tak mocno i stał się tak rozpoznawalny?
To było związane ze zmieniającą się sytuacją geopolityczną i materialną w naszym kraju. Dekada lat 90. i początek XXI wieku w Polsce to dziwna matnia, niewypełniony krater możliwości. Uczyliśmy się raczkować w wolności. Nagle zostały pootwierane wszystkie okna, wpadło przez nie świeże powietrze, światło; trzeba było bardzo szybko nadrobić zaległości – na każdym polu. Nastąpił niesamowity wysyp nowych zjawisk i nazwisk w sztuce współczesnej, ludzie zaczęli upajać się możliwościami i cała ta ekspresja, potencjał wreszcie eksplodował. Każdy w pierwszej kolejności – tak to interpretuję – zaczął spełniać marzenia, mogąc robić to wreszcie oficjalnie. To było przecudowne, autentyczne i niczym nieskażone. Nagle, bez żadnego obciążenia czy cenzury, mogliśmy po prostu realizować siebie.
Czy to nie efekt stworzenia procedur dla funkcjonowania offu? Lata 90. to czas, kiedy ekspresja była na pierwszym miejscu – teraz w pierwszej kolejności zakłada się NGO-sa. Myślisz, że to gorsza droga, lepsza czy po prostu inna?
Chciałbym, żeby była po prostu inna. Kiedy powiemy, że gorsza, zaczniemy wyciągać z rękawa „dobre przykłady”: będą to np. grupy, które być może przestały pretendować do tego, aby nazywać je offowymi, bo są już „otłuszczone” profesją, dotacjami, protekcją. Mamy do czynienia z zupełnie inną formułą, nawet jeśli wciąż ideologicznie mieści się w ramach niezależności. Łatka alternatywy spod znaku lat 90. dziś już im nie pasuje, wręcz nie uchodzi – dlatego wolę myśleć, że ten off jest inny, dostosowany do sytuacji i realiów. Każde czasy niosą ze sobą pewne niebezpieczeństwo; większe możliwości, przynależność do procedur, uzależnienie od protekcji tłamsi, zabija wolność, autentyzm, romantyzm, świeżość, która zawsze była domeną offu. Kiedyś się po prostu napierdalało tu i teraz, bez zastanowienia. Procedury wymagają czasu, przygotowań, zbędnych dywagacji, a w tym przedłużonym czasie chętnie rozwijają się wszelakie zakażenia, chorobowe powikłania, wątpliwości, pretensje.
Często się z tym zderzam, kiedy muszę negocjować z szanowanymi instytucjami formę autorskiej wypowiedzi. Kiedyś miałbym to kompletnie w dupie. Dziś robię to choćby ze względu na szacunek – nawet nie dlatego, że zmiękła mi skóra, ale np. w tych instytucjach pracują moi koledzy, którzy też kiedyś byli offowcami, a teraz muszą się uczyć uników między młotem a kowadłem.
Właściwie poprzez prosty sylogizm można uznać, że twoja droga także realizuje ten proces, o którym mówimy: też w tej chwili jesteś zinstytucjonalizowany, twoje biogramy w pierwszej kolejności mówią np. o stanowisku adiunkta na ASP. Jesteś bardziej instytucją czy bardziej offowcem?
Przyznaję: offowe zęby mam już nadkruszone (śmiech). Ale mam to niesamowite szczęście w obu instytucjach, w których pracuję – bo ASP to jedna, a Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie to druga – że mam zachowaną stuprocentową niezależność w tym, co robię. Absolutnie nikt nie wtrąca mi się w sylabusy, programy zajęć, w festiwal. W Sopocie od sześciu lat organizuję autorski festiwal, na który zapraszam artystów niewygodnych, prowokujących – moja wolność w tym zakresie jest nieskrępowana, za co jestem megawdzięczny obu instytucjom. Nie widzę siebie pracującego na jakimkolwiek innym wydziale, w innej pracowni niż ta, którą stworzyłem z Arturem Tajberem od podstaw, nie dałbym rady. Zresztą i tu, gdybym zauważył, że ktoś zakłada mi jakiś kaganiec, elektrycznego pastucha – to bardzo szybko bym się wycofał, tupnąłbym anarchistycznym glanem i plunął w twarz tym, którzy chcieliby mi tę wolność ograniczyć.
Często bywasz na offowych wydarzeniach, jurorując, wystawiając swoje rzeczy, czasem odwiedzając je tylko towarzysko. Nie musiałbyś tego robić, mając tę pozycję, którą masz. Czego szukasz dla siebie w tym środowisku?
Lubię każdą formę survivalu, a tam to jest najbardziej ujmujące, oparte na chęci przetrwania. Odkrywam nowe pokłady przejmującej, młodzieńczej energii, z której mogę jak wampir korzystać (śmiech). Tego typu festiwale to pierwsze miejsca, w których można wsłuchać się w komentarz młodych ludzi kontestujących rzeczywistość, w płynącą z serca wrażliwość. Eventy instytucjonalne mają ponakładane mnóstwo filtrów, a niewygodne tematy cedzone są przez niewidoczne, gęste sita „nie wypada”. Na offowe festiwale jeżdżę z nadzieją, że tam się coś może narodzić, wydarzyć rewolucyjnego – i nie chcę tego przegapić. A poza tym wszystkim są to imprezy bardzo rodzinne, gdzie generowana jest wyjątkowa, pozakołnierzykowa energia.
Tej rodzinnej atmosfery brakuje ci w instytucjonalnej części twoich działań, czy jesteś w stanie wytworzyć ją sobie też w waszej ASP-owskiej pracowni?
Na szczęście udaje nam się to. Performans z natury przełamuje różnego rodzaju tabu, pozwala na eksperymentowanie z ciałem, psychiką, a to wszystko generuje zaufanie, bliskość. Wydział funkcjonuje poza głównym gmachem akademii, w dwóch olbrzymich mieszkaniach klimatycznej kamienicy, na peryferiach administracyjnych wymogów i kontroli. To pomaga w tworzeniu familijnej intymności, bliższych konfrontacji, partnerskiego dialogu. Rzeczywiście wszyscy na wydziale o to dbamy.
Z tego wynika, że łatwiej wkleić off do instytucji niż instytucję do offu.
Na to wygląda. Być może to etap przejściowy, próba pojednania dwóch dróg poznawczych, naturalna ewolucja. Chciałbym, aby programy na uczelniach łamały schematyczne myślenie, aby prowokowały, stymulowały kreatywność, posiłkowały się właśnie takim punkowym survivalem typowym dla offu. Takie podejście wykształci indywidualistów, którzy, będąc już na własnej drodze, będą wyrywali sztukę ze stagnacji. Osobiście przemycam ten mój off do murów instytucji tak często, jak jest to możliwe.
To jest sprawa, którą porusza wielu ludzi offu, często punktuje ją choćby Marek Kościółek – coraz mniej jest wymiany, w ramach której „starszyzna” dzieliłaby się doświadczeniem z najmłodszymi offowcami, nie ma przestrzeni dla takiego wsparcia. Twoja sytuacja wydaje się modelowa: nie tylko jesteś tricksterem infekującym instytucje offowymi postawami, ale może przede wszystkim dajesz młodym ludziom, którzy sami nie trafiliby do miejsc, gdzie off jest żywy, świadomość istnienia takiej drogi. Myślisz, że byłoby możliwe poszerzenie tego pola offowej edukacji w podobnym modelu?
Myślę, że tak, ale tu kategorią może być rynek: zainteresowanie, zapotrzebowanie, target, nowe technologie. Czy młodsze pokolenia będą w ogóle zainteresowane podniesieniem tematów ważnych dla „starszyzny”, czy raczej widzą dla siebie inną alternatywę? Marek Kościółek oraz każdy, kto ma coś do powiedzenia, powinien dzielić się swoim doświadczeniem, a instytucje powinny w tym pomagać – to naturalna kolej rzeczy. Ale rynek jest bezwzględny. Off był konieczny w latach 90., kiedy liczyły się żyły na wierzchu, nerwy, emocje, bo nie było nic innego – teraz dróg jest mnóstwo, offowa jest tylko jedną z nich. Na szczęście mamy kilka instytucji, karmiących offem tych, którzy są tego głodni. Takim przykładem jest Akademia Sztuki w Szczecinie, która powstała dzięki ludziom z roczników 60. i 70., tworzącym wtedy alternatywę, a dziś przekazującym te postawy studentom. Rolę pedagogiczną i mentorską wciąż spełnia Teatr Ósmego Dnia. Instytut Grotowskiego ma czułość na off, Janusz Bałdyga z Akademii Ruchu wykłada w Poznaniu. To na pewno przynosi nowe wartości, które będą oceniane dopiero za parę lat. Nie jest tak do końca źle.
Zobacz, ile dobrego się wydarzyło w ostatnim dziesięcioleciu: Jarzyna, Warlikowski, Klata, Borczuch, Garbaczewski – to nie jest off, ale to jest inna, nowa wartość, adekwatna do obecnych czasów i możliwości, jakie nam one serwują.
Reżyserzy z tej półki, którą przywołałeś, ewidentnie korzystają z offowego doświadczenia. Z jednej strony np. pod względem estetyki – tu dobrze widać chociażby wpływ języka Porywaczy Ciał na polski teatr postdramatyczny – z drugiej zaś jawnie migrując między offem a mainstreamem, żeby przywołać nawet tylko Pawła Passiniego czy Marcina Libera. Ale poglądy na tę sytuację są skrajne – Lech Raczak na przykład wyrzuca młodemu teatrowi profesjonalnemu, że ten kradnie offowi przestrzeń, wykorzystując jego osiągnięcia estetyczne czy intelektualne przy równoczesnym korzystaniu ze środków realizacyjnych offowi niedostępnych. Nad offem odnosi się łatwe zwycięstwa.
Rozumiem Lecha, ale nie robiłbym z tego problemu. Ci ludzie to gwardia pośredników, wrażliwych na obecną sytuację, z pamięcią tego, co było, którzy usiłują powiązać po prostu oba doświadczenia, wykorzystać obie możliwości – offu i instytucji. To im się fenomenalnie udaje, więc trzeba wykazać się tu możliwie obiektywnym zrozumieniem. Zresztą nie widzę też potrzeby, żeby na siłę bronić tego offu jak jakiegoś średniowiecznego zamku, który stoi zakurzony, a my próbujemy go celebrować, konserwować jego fundamenty. To też niedługo runie, pojawi się pokolenie kompletnie pozbawione doświadczeń offowych, które nie będzie się musiało nawet do nich odnosić, a Lech nie będzie musiał mu tego wypominać. To naturalna kolej rzeczy. Jesteśmy w etapie przejściowym – możemy tylko mieć nadzieję, że zmiany, których niestety jesteśmy świadkami, nie wpędzą nas w wieloletnią stagnację, nie zaleją patriotyczno-religijnymi gniotami, bo taki obrót spraw znów wpędziłby sztukę do podziemi.
Off, który dziś obserwujesz, to zjawisko żywe i poszukujące, czy właśnie ten Raczakowy zamek?
Tu mam trudny do zwerbalizowania problem: kiedyś spektakle offowe były autentyczne emocjonalnie. One rzadko się dziś trafiają. Grupa Non Grata z Estonii, która powstawała w latach 80., w czasach największej rewolty, jest cały czas pozainstytucjonalna, nomadyczna, anarchistyczna, wierna buntowniczym ideałom – ale to wybiórczy przykład dinozaurów, którzy nie podają ręki instytucjom. Młode grupy, których poczynania śledzę, pozbawione są natomiast wspomnianego kontekstu geopolitycznego. Mówiło się kiedyś: „artysta głodny – bardziej wiarygodny”. Ci ludzie, mówiąc metaforycznie, nie zaznali głodu. Nie mają w sobie woli, żeby być młotem, dynamitem, który podłożyć można pod system. Wychowali się w czasach comfort zone, kąpani byli zwykle w letniej wodzie. Nie sparzyli się, nigdy nie przemarzli, a to właśnie te ekstremalne temperatury – czytaj: trudne czasy, chęć przetrwania nie tylko bytowo, ale również artystycznie – podpalały w artystach lont. Sztuka jest lustrem, które najostrzej odbija rzeczywistość, więc z najgorszych czasów wynika często najlepsza sztuka, z takich sobie… taka sobie. Obecny off ma w sobie bunt, ale nie wie, gdzie go ukierunkować. Jakiś autentyzm się z niego sączy – ale off musi kipieć, musi wrzeć, to ma być wulkan! Rzadko coś takiego widuję.
To diagnozowały dziewczyny z Teatru Realistycznego w Manifeście: czujemy niezgodę, ale nie wiemy, gdzie jest wróg, przeciw czemu się zwracać, jeżeli świat wmawia nam, że wszystko służy naszemu komfortowi.
To jest dobry przykład. Bardzo sobie cenię dziewczyny z Realistycznego. Są z natury buntowniczkami, Paluchowski to pielęgnował, ale być może nigdy nie miały tak wybatożonej skóry jak on. Mają w sobie offowy bunt, ale on nie kipi, nie wrze do końca. To można odnieść również do moich przyjaciół z Teatru Brama: uwielbiam ich ostatni spektakl, Ghost dance, który mówi o bardzo ważnych rzeczach – ale znam tych wszystkich ludzi i tam niewiele było tego głodu, niewiele traumy. A czasem wystarczało, że taka straumatyzowana postać stanęła na scenie i nic nie musiała robić – sama w sobie była manifestem. To, o czym mówimy w Bramie czy Realistycznym, nie jest złe; to jest po prostu inna wartość. Odczepmy się od tego offu, to już było! Nie obarczajmy nikogo oczekiwaniami, że ma być offowy! Niech powstanie jakiś out-off! Oni sobie poradzą, zaproponują nowe formy, nowe postawy, o których będziemy mogli dyskutować za dziesięć, piętnaście lat. Mam poczucie, że wiele jeszcze przed nami – może coś takiego się już kroi? Wierzę w nich.
ARTI GRABOWSKI – artysta wizualny, absolwent Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie oraz Universidad Castilla la Mancha w Cuenca (Hiszpania). Doktor performansu, współtwórca Pracowni Sztuki Performance na Wydziale Intermediów krakowskiej ASP, gdzie jest obecnie zatrudniony jako asystent. Brał udział w wielu festiwalach sztuki performansu, wideo, teatru w Europie, Azji, obu Amerykach.