nietak!t – kwartalnik teatralny

Mój teatr szuka języka

Rozmowa z Dominiką Feiglewicz


Magda Piekarska: Co było pierwsze – zupa czy anioły, bohaterowie Wojny w niebie, spektaklu-zwycięzcy konkursu The Best Off?


Dominika Feiglewicz: To dłuższa opowieść. Na początku pojawił się pierwszy anioł, czyli Krzysztof Globisz. Spotkałam się z nim na zajęciach w krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych, podczas których zajmowaliśmy się tekstem Wojny w niebie. Ta praca była dla mnie bardzo ważna, a Globisz właśnie z naszym rocznikiem wracał do prowadzenia zajęć w szkole po udarze. Mniej więcej w tym samym czasie zaangażowałam się w Zupę na Plantach, w ramach której raz w tygodniu zapraszamy na zupę każdego, kto ma ochotę na ciepły posiłek i rozmowę. Tam spotykałam wiele pięknych osób w kryzysie bezdomności. Któregoś dnia przyszli z własnoręcznie upieczonymi ciasteczkami niesłyszący i niewidomi. Spotkanie z nimi uruchomiło we mnie potrzebę wspólnej pracy. Zaczęłam poznawać miejsca w Krakowie, w których spotykają się osoby niesłyszące. Z językiem migowym zetknęłam się już wcześniej – na drugim roku studiów miałam przygotować w nim piosenkę. Myślałam wtedy, że to będzie dłuższa przygoda, ale w toku studiów okazała się niemożliwa do zrealizowania i odłożyłam ją na później. Wtedy na Plantach nawiązaliśmy z niesłyszącymi kontakt i pomyślałam o tym, żeby wrócić do tekstu Wojny…, który jest przecież opowieścią o poszukiwaniu wspólnego języka i o potrzebie komunikacji.


Ale było coś jeszcze – bo cała ta historia ma swój początek we mnie, w moich własnych problemach z komunikacją. Nie za dużo mówię, rozmawiam przede wszystkim w głowie, sama ze sobą. Od zawsze miałam problem z tym, żeby wypowiadać się na forum, bałam się, że nikt mnie nie zrozumie albo zrozumie nie tak, jak bym chciała. Pracując nad Wojną…, spotkałam osoby, które mają podobne doświadczenia. I okazało się, że problem komunikacji nie dotyczy tylko braku fizycznej sprawności. Mówimy, słyszymy, widzimy, a jednak nie rozumiemy się, nie słuchamy nawzajem, nie jesteśmy cierpliwi w kontaktach.


Czym zainspirował panią tekst Wojny…?


I w samym tekście, i w zajęciach prowadzonych przez Krzysztofa Globisza znalazłam coś, czego wcześniej brakowało mi w szkole – wysiłek poszukiwania słowa. Szukaliśmy na zajęciach tych słów, wydobywaliśmy z nich głębsze sensy, niejednoznaczne, nieoczywiste w pierwszym czytaniu. Czytaliśmy ten tekst z uwagą, która – dziś tak sądzę – nie byłaby możliwa do osiągnięcia z innym prowadzącym. To Globisz uczył nas cierpliwości, wytrwałości. Na początku, kiedy miał problem z wypowiedzeniem właściwych słów, my, studenci, podrzucaliśmy mu je. Uważaliśmy, że tak będzie szybciej, że oszczędzimy mu wysiłku. Ale on się na to nie godził. Dopiero z czasem zrozumieliśmy, że to jego żmudne dochodzenie do sensów ma znaczenie. A przez to staliśmy się też bardziej uważni wobec tekstu Josepha Chaikina, co sprawiało, że zapisane w nim myśli docierały do mnie z niezwykłą intensywnością. Czasami wychodziłam z tych zajęć z płaczem, ze wzruszeniem.


O czym opowiada Wojna w niebie?


To złożony tekst. Opisuje życie, które może być rozumiane tylko przez śmierć. I śmierć, którą można zrozumieć tylko przez życie. Chaikin rozprawia w nim o człowieku, istocie, w której rozgrywa się ustawiczna walka dobra ze złem, która próbuje zrozumieć własne istnienie i istnienie siły, która sprawia, że ciągle czegoś poszukujemy. „Umarłem/ w dniu gdy się urodziłem/ i stałem się Aniołem/ owego dnia// Odtąd/ nie ma już dni/ nie ma już czasu/ jestem tu/ przez pomyłkę” – już na samym początku, który potem wielokrotnie powraca, widzimy głębszy sens, który możemy interpretować na różne sposoby. Dodatkowo nabiera on innego znaczenia, kiedy te same słowa wypowiada Chaikin, innego, kiedy słyszymy je od Globisza, a jeszcze innego, kiedy przekazują nam je osoby głuche.


W przypadku naszego spektaklu nie mamy do czynienia z adaptacją. Tekst posłużył nam jako inspiracja, co nabrało dodatkowego znaczenia, kiedy zaczęliśmy go przekładać na Polski Język Migowy. Na początku byłam przekonana, że takie tłumaczenie będzie łatwe. Dopiero w toku pracy okazało się, że niesłyszący mają kłopot z abstrakcyjnym, metaforycznym myśleniem i dokonanie takiego przekładu nie jest proste.


Skąd ten kłopot z rozumieniem metafor?


Kultura głuchych to właściwie rodzaj subkultury, mniejszości w naszym społeczeństwie, która ma swój język, tradycję, dowcipy, sposoby spędzania wolnego czasu. Poza językiem tym, co nas od nich odróżnia, jest właśnie abstrakcyjne myślenie. Ale nasz świat jest taki sam, czasem jedynie odbieramy go trochę inaczej i potrzebujemy odrobiny wysiłku, żeby się skomunikować. Myślę, że to podejście do myślenia abstrakcyjnego wynika z dwóch przyczyn. Z jednej strony język migowy ma prostszą gramatykę, znakomicie nadaje się do budowania szybkich komunikatów, natomiast bardziej skomplikowane treści mogą stanowić problem. Z drugiej winni jesteśmy my, słyszący. Niesłyszący nie przychodzą do teatrów, bo nie są w stanie zrozumieć tego, o czym mówią aktorzy ze sceny. Mogą pójść do muzeum, ale jeśli trafią na wystawę sztuki współczesnej, będą mieli kłopot z lekturą opisów dzieł sztuki – do ich tworzenia używa się zbyt abstrakcyjnego języka, który nawet dla słyszących jest często zbyt skomplikowany. Właściwie pozostaje im kino – filmy zagraniczne są opatrzone napisami – i literatura. Teraz powoli się to zmienia, spektakle są udostępniane osobom niesłyszącym i niewidomym, są napisy, język migowy, audiodeskrypcja. Ale przez lata niesłyszący nie mieli możliwości kontaktu z dobrami kultury. Nawet spotkania autorskie były dla nich niedostępne, bo przecież nie są tłumaczone na język migowy. Często nie zdajemy sobie sprawy z tych barier. Na szczęście powoli się to zmienia. Jeśli chodzi o moich aktorów, to poza pracą i obowiązkami rozwijają swoje pasje związane ze sztuką – Patrycja czyta dużo poezji, przez co jej język się wzbogaca, Rafał studiuje, więc z nim jest podobnie, Dominika lubi kino, a Krystian komiks, w którym obraz wyraża silne emocje. Jeśli tylko mają okazję, biorą udział w warsztatach teatralnych, tanecznych i chodzą do teatru.


Wspólnie wykonaliśmy ogromną pracę nad interpretacją i tłumaczeniem na język migowy, starając się zachować poetycki język Wojny w niebie – te wszystkie powtórzenia i niedopowiedzenia – w taki sposób, żeby był zrozumiały dla osób niesłyszących.


Tylko niewielka część treści Wojny… jest w spektaklu dostępna dla osób słyszących, nieznających języka migowego – to fragmenty czytane z offu przez Krzysztofa Globisza i te wyświetlane w formie napisów.


Miałam świadomość, że osoby słyszące w większości nie będą w stanie odczytać miganych fragmentów. W założeniu miał być to spektakl-doświadczenie. Oto ja słyszący, niesłyszący, niedosłyszący przychodzę do teatru, żeby się spotkać, doświadczyć czegoś. Jednocześnie chciałam, żeby to był spektakl dla wszystkich, ale robiony ze świadomością, że każda z grup inaczej go zinterpretuje. Słyszący – jeśli chodzi o treść – dostaną najmniej, wychwycą może dziesięć, piętnaście procent sensu z połączenia migania, głosu Globisza i tekstów wyświetlonych w formie napisów. Osoba niesłysząca będzie miała napisy i migane komunikaty, niedosłysząca może jeszcze usłyszeć część kwestii wypowiadanych przez Globisza. Jak widać, tak naprawdę ten spektakl zawiera trzy narracje. Tak właśnie starałam się go budować, ze świadomością, że na przykład początek, kiedy nie ma napisów ani kwestii z offu, dla części widzów słyszących będzie trudny. Ale to dzięki niemu można zrozumieć, czego często doświadczają niesłyszący. O to właśnie chodzi – żeby widz poczuł się choć przez moment niewygodnie, niekomfortowo. A potem zrozumiał, że spotkanie mimo wszystko jest możliwe, wystarczy tylko chcieć.


Jak znalazła pani swoich aktorów?


Po spotkaniu na Plantach niesłyszący zaprosili mnie do Polskiego Związku Głuchych, tam wskazano mi szkołę działającą na Grochowej. Spotkałam się z dyrekcją, nauczycielami, uczniami, wreszcie zorganizowałam rodzaj castingu dla zainteresowanych pracą teatralną. Nie obiecywałam, że to będzie spektakl – chciałam przede wszystkim spotkać się przy wspólnej, regularnej pracy. Przyszło sporo osób, miałam mieć tłumacza, ale z jakichś przyczyn nie dojechał i zostałam sama. Byłam przerażona, że się z nikim nie dogadam. Ale pojawił się kolejny anioł – jako pierwsza na spotkanie przyszła Patrycja Nosowicz, która jest osobą słabosłyszącą znającą język migowy. To ona pomagała mi w komunikacji ze wszystkimi osobami. Z całej tej grupy wyklarowała się czwórka, z którą rozpoczęłam cotygodniowe kilkugodzinne zajęcia. Początkowo polegały na poznawaniu siebie nawzajem i poznawaniu języka migowego przeze mnie – zaczęłam się go uczyć wtedy, półtora roku temu, i uczę się do dziś. Kiedy poznaliśmy nawzajem swoje historie, charaktery, osobowości, zakończył się integracyjny wymiar warsztatów i zaczęliśmy pracować nad konkretnym spektaklem. Ale uczyliśmy się wciąż siebie – oni poprawiali mój język migowy, ja przekazywałam im wiedzę na temat teatru i sztuki.


Co było dla pani zaskoczeniem w tym spotkaniu?


To, o czym mówiłam wcześniej a propos myślenia abstrakcyjnego. Ale także to, co niesłyszący mówili mi o swoim świecie, o tym, jak byli traktowani w szkole, na studiach i jaką pracę wykonywali ich rodzice, po to żeby mogli się komunikować ze światem. Często kiedy przekracza się granicę dzielącą nas od świata, którego się nie zna, przeżywa się takie zaskoczenia. Pamiętam, jakie wrażenie wywarła na mnie historia z dzieciństwa jednej z osób niesłyszących. Kiedy była małą dziewczynką, jej mama starała się, żeby nauczyła się mówić, nie tylko pokazywać to, czego chce. I były na przykład takie sytuacje, kiedy pokazywała palcem szklankę, wyrażając potrzebę picia, ale mama nie dawała jej się napić, dopóki nie wydobyła z siebie choćby głosu. Wtedy, jako kilkuletnie dziecko, nie rozumiała tego działania, dziś jako dorosła kobieta jest wdzięczna mamie za tę pracę, ponieważ dzięki niej może porozumiewać się z ludźmi w dwóch światach.


Niesłyszący, kiedy wchodzą w świat słyszących, czują się inni. Niechętnie migają w autobusie czy tramwaju, bo ściągają na siebie wzrok współpasażerów. Sama doświadczyłam tego uczucia w odwrotnej sytuacji – kiedy miałam przygotować piosenkę w języku migowym, umówiłam się z tłumaczką w Polskim Związku Głuchych. Nie wiedziałam, gdzie jej szukać – na korytarzu natknęłam się na całą grupę niesłyszących, migającą i świetnie się bawiącą. Stałam w progu i nie miałam pojęcia, co ze sobą zrobić, miałam poczucie, że weszłam do przestrzeni, w której nie umiem się odnaleźć. Odkryłam wtedy, że strach jest częściej w nas, osobach słyszących, pojawia się, kiedy mamy się skomunikować z kimś, kto w naszym mniemaniu jest inny. To my mamy lekcję do odrobienia – chodzi o otwartość, z którą niesłyszący zazwyczaj nie mają kłopotu. Oni chcą nas wciągać do swojego świata, pokazywać go nam. My musimy tylko wejść do środka, spróbować.


Poprzez Wojnę… odkryła pani performatywny potencjał tkwiący w języku migowym. Jak do tego doszło?


Kiedy zaczynałam się spotykać z niesłyszącymi i niedosłyszącymi aktorami, poznawałam ich historie, okazywało się, że często pojawia się tam wątek poszukiwania tożsamości. Oni nie bardzo wiedzą, kim są, do jakiego świata przynależą – słyszących czy niesłyszących. Czytałam tekst Chaikina, wracałam do zajęć z Globiszem i dochodziłam do wniosku, że tu wszystko łączy się z wątkiem poszukiwania języka jako kolejnego środka ekspresji. Pomyślałam, że ten język może być przecież kolejnym językiem teatralnym – podobnie jak Globisz w afazji stworzył nowy środek wyrazu, tak migowy w teatrze nie musi oznaczać tylko „zamigania” całej opowieści. Jako język przestrzenny wizualnie może za to przekształcić się w nowy środek ekspresji.


Ale to nie było tak, że od początku miałam pomysł, który konsekwentnie realizowałam. Przede wszystkim poznawałam świat niesłyszących, ich język – dopiero później powstawały działania na scenie. Musieliśmy zbudować strukturę tekstu, przełożyć go na język migowy, nauczyć się go na pamięć, a potem przekładać na sceniczne rozwiązania. Zresztą mam wrażenie, że wciąż jestem na etapie poszukiwań, tyle że wiem już, jak ogromne możliwości ma język migowy.


Co pani dała ta praca?


Otworzyła mi drogę rozwoju i poznawania. Ale też możliwość spotkania z człowiekiem – pięknym, wrażliwym i inspirującym. Od jakiegoś czasu organizujemy spotkania po spektaklach, na których dzieją się niesamowite rzeczy – rozmowy, dzielenie się doświadczeniami. Grupa niesłyszących, która oglądała nas w Zakopanem, opowiadała ze wzruszeniem o tym, że nareszcie udało im się coś zrozumieć ze spektaklu. Nie chcieli z niego wychodzić, dyskusja trwała dwie godziny. Reakcje były rozmaite – od wielkiego wzruszenia po złość widzów na samych siebie, na to, jak bardzo ich życie jest utrudnione przez schematy polityczno-społeczne.


Ten odbiór był zależny od wieku, doświadczenia, znajomości języka migowego. Ale jedna refleksja była wspólna dla wszystkich – w Wojnie… nie ma fałszu w emocjach. I nie rozumienie pojedynczych słów, ale przekaz emocjonalny płynący od aktorów jest tu najważniejszy. Bo czasem nie potrzeba słów, wystarczy spojrzenie, chęć komunikacji i porozumienie jest możliwe.


Rok temu Wojnę… oglądali moi profesorowie z AST. Po spektaklu Dorota Segda powiedziała, że nasi studenci powinni zobaczyć przedstawienie – może dzięki temu nauczyliby się, jak pokazywać emocje i prawdę na scenie.


Dla mnie niezwykle ważne są te spotkania po spektaklu z widzami, ponieważ dają możliwość poznawania kolejnych historii. Ale też podczas pracy cały czas dowiadywałam się czegoś więcej o moich aktorach i o samej sobie. Dostrzegałam własne bariery, ograniczenia w myśleniu, czasem w działaniu. Wspaniałe, że dzięki takim spotkaniom mogę przyglądać się innym, samej sobie, zmieniać się – na lepsze, mam nadzieję.


Muszę dodać, że Wojna… nie powstałaby, gdyby nie dołączyli do nas wspaniali ludzie: grający na perkusji Piotr Przewoźniak, który na warsztatach badał, jak możemy się komunikować poprzez dźwięk; scenografka Ola Żurawska, Kasia Anna Małachowska, która układała ruch i współreżyserowała ze mną spektakl, jej mąż Krzysiek, który stworzył świat za pomocą świateł, Agnieszka Madejczyk, tłumaczka PJM, która wykonała ogromną pracę nad tekstem Chaikina, przekładając go na język migowy z zachowaniem poetyckiej formy. No i Agnieszka i Krzysztof Globiszowie, wspaniali ludzie, którzy na każdym kroku nas wspierają, mobilizują, cieszą się z sukcesów i wierzą w nas. To ważne, bo nie robimy i nie chcemy robić teatrzyku w domu kultury. Staramy się tworzyć poważną wypowiedź artystyczną, dobrej jakości.


Nad czym pani teraz pracuje?


Mamy w planach dwa spektakle, nie mogę za wiele zdradzić – powiem tylko, że w jednym z nich będziemy poszukiwać języka, który na scenie byłby zrozumiały dla niesłyszących i słyszących. Na pewno chcę pozostać w tym kręgu tematów, które pojawiły się w Wojnie…, i w tym typie teatru – widzę, jak ogromne ma możliwości rozwoju. Dopiero zaczęliśmy tę drogę, jesteśmy na samym początku, wiele czasu i możliwości jest jeszcze przed nami. Mam ekipę, z którą mogę się tym zajmować, a przy tym taka praca sprawia mi ogromną przyjemność. Wszyscy dzięki niej rozwijamy się, stwarzamy przestrzeń dla wspólnych profesjonalnych działań słyszących i niesłyszących artystów. Moim marzeniem jest stworzenie uniwersalnego teatralnego języka, w którym będziemy się w stanie komunikować i tworzyć dobrą sztukę. Dlatego założyliśmy Fundację Migawka, która wspiera takie działania. Na tegorocznym Slot Art Festival w Lubiążu nasi niesłyszący aktorzy prowadzili warsztaty teatralne dla „słyszaków”. Okazuje się, że w języku migowym można rozmawiać o poezji, o tym, jak wyrażać emocje, uczucia. I okazuje się, że to działa – nie ma barier, a jak jest potrzeba, to zawsze można się skomunikować.


DOMINIKA FEIGLEWICZ – aktorka, reżyserka, absolwentka krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych. Wyreżyserowała uhonorowany Nagrodą główną Konkursu The Best Off 2019 spektakl Wojna w niebie, zrealizowany we współpracy z artystami niesłyszącymi i słyszącymi, oraz DAJ SIĘ POZNAĆ z Twojej najpiękniejszej strony – z osobami bezdomnymi oraz ubogimi.

nietak!t nr 1-2 (33-34) \ 2019