Wszystko się kiedyś kończy. Takie jest prawo natury. Na całe szczęście kropka na końcu zdania najczęściej pozwala rozpocząć kolejne wielką literą. Tu należy być czujnym. Niekiedy też mylimy kropkę z przecinkiem czy innym znakiem interpunkcyjnym. Przykładem Akademia Teatru Alternatywnego 2015-2017 (Wrocław – Szczecin – Goleniów), która stanowi przecież kontynuację Akademii Teatru Alternatywnego z roku 2012.
W roli pomysłodawców i realizatorów przedsięwzięcia wystąpiły wówczas trzy teatry: Brama z Goleniowa, Kana ze Szczecina i Krzyk z Maszewa. Tym razem do zachodniopomorskiego offu śmiało dołączył Instytut im. Jerzego Grotowskiego, goszcząc we Wrocławiu uczestników projektu w trakcie dziewięciu z szesnastu zjazdów Akademii. Każdy z nich składał się z pięciu dni wypełnionych warsztatami, wykładami, spektaklami, wstępnymi pokazami, projekcjami filmów czy treningami.
Pierwszą „pięciodniówkę” nazwano Teatr. Samotność, rzemiosło, bunt. Brzmi znajomo? Podpowiadam – ten sam tytuł nosi słynna książka Eugenio Barby. Twórca Odin Teatret wraz z Robertą Carreri i Donaldem Kittem rozpoczęli długą, doprawdy imponującą i godną pozazdroszczenia listę nauczycieli Akademii. Żeby wymienić tylko niektóre nazwiska: Przemysław Błaszczak (Teatr ZAR), Maciej Masztalski, Teo Dumski (Teatr Ad Spectatores), Theodoros Terzopoulos, Savvas Stroumpos (Teatr Attis/Grecja); Leszek Bzdyl, Katarzyna Chmielewska (Dada von Bzdülöw), Per Spildra Borg (Stella Polaris/Norwegia); Oleh Stefan (Teatr im. Łesia Kurbasa/Ukraina). Na innej liście, którą też należy przytoczyć, znajdziemy kuratorów projektu, zapewniających stałą opiekę nad uczestnikami. Byli to: Monika Blige, kierowniczka wydawnictwa Instytutu im. Jerzego Grotowskiego, oraz dyrektor tegoż instytutu, założyciel i lider Teatru ZAR Jarosław Fret, reżyser i założyciel Teatru Brama Daniel Jacewicz, dyrektor Ośrodka Teatralnego Kana Dariusz Mikuła oraz związana z ośrodkiem Kana Marta Poniatowska. Żeby już w pełni nakreślić ogrom przedsięwzięcia i udowodnić, że nikt nie miał prawa narzekać na rutynę, podam tytuły niektórych innych zjazdów: Rytm. Harmonia. Emocje, Szaleństwo i metoda, W labiryncie, Żywioł i dyscyplina, Ekscentrycy i manieryści, Magia słowa i obrazu, Obrzędy w ruchu i dźwięku. Czyli od teatru antropologicznego poprzez fizyczny i poklasyczny. Zresztą nie tylko.
Nie warsztatem jedynie
Osobne miejsce w obrębie spotkań zajęło pogłębianie umiejętności związanych z zarządzaniem projektami artystycznymi i promowaniem kultury. W tym niełatwa nauka nawiązywania relacji ze społecznością lokalną oraz współpracy z urzędami. Zajęcia tego typu prowadzili: Anna Hoffman, Anna Tuderek, Marek Sztark oraz Marek Janikowski. Swoistym egzaminem z tego przedmiotu stał się zorganizowany w sierpniu zeszłego roku w Kamieńcu Ząbkowickim Festiwal Teatralny Mezalians „W parze z kulturą”. Oprócz licznych spektakli zespołów związanych z Akademią w czterodniowym programie znalazły się koncerty, jarmark, teatralna parada z postaciami z legend ząbkowickich, a nawet wieczór poezji, magii i muzyki. Uczestnicy Akademii wzięli też udział w Olimpiadzie Teatralnej „Świat miejscem prawdy” oraz innych przedsięwzięciach Instytutu Grotowskiego. Czyli się działo. Dla opisu wydarzeń i gromadzenia informacji powstała nawet osobna, specjalna strona internetowa ata.grotowski-institute.art.pl, która m.in. może zainteresować czytelników licznymi nagraniami.
Trzeba też pamiętać, że nie samymi warsztatami żyją artyści, nie samymi spektaklami. Przywołane listy nazwisk i dyscyplin mogą ujawnić i przybliżyć jedynie najbardziej oczywisty, że tak powiem ilościowy wymiar tego wydarzenia. A przecież tego typu przedsięwzięcia to przede wszystkim wyjątkowa atmosfera spotkań z innymi entuzjastami, by nie powiedzieć wprost zapaleńcami teatralnymi. Atmosfera wymiany i wzajemnej inspiracji. Dało się to wszystko wyczuć nawet będąc zwykłym obserwatorem końcowych pokazów. Z przyjemnością i zaciekawieniem badacza wsłuchiwałem się, jak uczestnicy wypowiadają skrót ATA. Jakby to było imię ulubionej ciotki, która zawsze czeka z zaparzoną przed chwilą herbatą i świeżo upieczonymi ciastkami. Nie wspominam już o wspólnym śpiewaniu Hakuna Matata, które zresztą było przeznaczone już tylko dla „swoich”. O szczególności panującego podczas Akademii nastroju warto było się przekonać, zwiedzając wystawę fotograficzną Eduarda Gonzáleza Cámary, fotografa-podróżnika z Hiszpanii. Liczne obrazy (dokładnie 79 wybranych spośród ponad tysiąca) ukazują uczestników, gości i nauczycieli projektu w trakcie tej dwuletniej podróży. Od promiennego uśmiechu wspomnianego już Barby po skupione twarze podczas grupowych ćwiczeń. Od portretów po rozmyte figury wychwycone w trakcie pracy.
Wieczór trzech premier
Teraz postaram się skupić na ostatnim, szesnastym zjeździe Akademii Teatru Alternatywnego pod niepotrzebującym żadnych dłuższych wyjaśnień tytułem Przegląd projektów dyplomowych. Ów przegląd miał miejsce w dniach od 17 do 19 marca i wypełnił wydarzeniami przestrzenie Instytutu Grotowskiego i Sali Laboratorium przy Rynku, Studia na Grobli oraz kawiarenki-galerii-czytelni CafeTHEA. Program okazał się dość napięty, a małe sale były wypełnione po brzegi. W sam tylko piątek odbyły się trzy premiery: Kamica79 Marty Grygier, Chimery Teatru Abanoia oraz XXXY Elizy Hołubowskiej.
Myliłby się jednak ten, kto by podejrzewał wszystkie te spektakle o jakąś z góry zaplanowaną stylistyczno-filozoficzną spójność – oprócz uzasadnionego minimalizmu i skromności inscenizacyjnej. Poza tym każde z wydarzeń było inne. Inny rodzaj teatru, aktorstwa i wrażliwości. Widoczna była też różnica w używanych środkach i podejmowanych tematach. Mimo wszystko takim wspólnym mianownikiem dla mnie osobiście stało się to, w jaki sposób pierwsze dwa dni zdominowane były przez, by tak rzec, „energię żeńską”. Skończył się zaś przegląd prac mocnym „akcentem męskim” w postaci Triodramu w wykonaniu Davita Baroyana, Huberta Kożuchowskiego i Dominika Smaruja. Mam nadzieję, że ta trójka nie obrazi się, jeżeli tym razem skupię się, jak mawiają Chińczycy, na yin, a nie yang.
Kamieniowatość
Zaczęło się od kamienia. Monodram Marty Grygier udowadnia, że ten emblematyczny wydawałoby się przykład natury martwej czymś martwym wcale nie jest. Wystarczy położyć go na scenie. Wystarczy uważnie mu się przyjrzeć. Żyje! W sumie jak często szeregowy mieszkaniec miasta ma okazję pogapić się na coś tak zwyczajnego i będącego zarazem najprawdziwszym, stuprocentowym dziełem przyrody? Nie bez smutku uświadamiamy sobie, jak ciągle zwiększający się dystans dzieli nas od szeroko rozumianej natury i pierwotności.
Symbolika kamienia w przedstawieniu jest wielowymiarowa i nie zawsze tak oczywista, jak się to na pierwszy rzut oka wydaje. Większość tych znaczeń rodzi się w starciu aktorki z tą dosłownie i w przenośni ciężką materią. Często wygląda to doprawdy groźnie. Dotychczas pamiętam to napięcie w całym ciele, które odczuwałem, patrząc jak Marta Grygier trzyma taki głaz nad głową na wyciągniętych, lekko drżących rękach. Myślę, że nie tylko po mojej głowie zaczęła skakać trwożna myśl: „A jeżeli jednak nie utrzyma?”. W innej scenie aktorka czołga się po podłodze, kiedy nad jej głową wprawione w ruch kamienne wahadło wykonuje swój precyzyjny, śmiertelnie niebezpieczny ruch. Przyznam, było w tym coś z cyrkowego popisu. I to działało.
Trudno też było nie wyczuć, że Kamica79 (tytuł nawiązuje do roku urodzenia aktorki) jest dziełem bardzo osobistym, wręcz intymnym. Na scenariusz składały się teksty autorskie Marty oraz fragmenty zapożyczone. Scena, w której aktorka kilkakrotnie uderza ogromnym młotem w kamień, miała natomiast dostrzegalny wymiar psychoterapeutyczny. Zresztą cały spektakl można, jeżeli się tylko zechce, ujmować w kategoriach terapii, m.in. narracyjnej. Jego głównym tematem stała się próba przyjrzenia się kondycji współczesnej Europejki w średnim wieku. Pragnienie wypowiedzenia tego, co ją niepokoi, smuci, bawi, wprawia w osłupienie, drażni, męczy, co w jej życiu nieustannie powraca, co znika, a na co próżno by czekać, bo nigdy nie nadejdzie. Sporo więc tu gorzkiej autoironii i przykrych diagnoz. Ale na szczęście znalazło się też miejsce dla szczerego śmiechu i nadziei na zmianę. Dzięki tak gęstej partyturze działań scenicznych sprzężonych z prawdziwym wysiłkiem fizycznym Marcie Grygier udało się skupić na sobie uwagę widzów i sprytnie nią manipulować do samego końca występu.
Podobnie intymnym przedstawieniem były Chimery w reżyserii Przemysława Błaszczaka. Paula Jarmołowicz, Katarzyna Mazurkiewicz oraz Joanna Olejniczak dotknęły problemu wyjątkowo aktualnego, lecz we współczesnym teatrze niestety zbyt często pomijanego. Mam na myśli przyjaźń między kobietami. Chociaż słowo „przyjaźń” może być mylące. Trójce znajdujących się na scenie aktorek chodziło raczej o pokazanie bardzo skomplikowanej sieci relacji, która łączy bliskie sobie, poniekąd nawet skazane na siebie kobiety. Symbolem tych dziwnych stosunków w dobie wirtualizacji kontaktów międzyludzkich stały się splecione z sobą warkocze. Stąd też główny motyw bliskości narażonej na niewygodę i ból przy każdym nieprzemyślanym, zbyt gwałtownym ruchu.
Przedstawienie ograniczyło się do podstawowych środków teatralnych. Aktorki miały do dyspozycji własne ciała, elementy ubioru i trzy drewniane krzesła. Przy tym wydaje się, że zbytnio się skupiły na manipulacji tymi ostatnimi. Aktorki stały i siedziały na nich na przeróżne sposoby. Chodziły po nich, tworząc z krzeseł coś na kształt powstającego i znikającego mostu. Niestety, nie iskrzyło przy tym znaczeniami, jak działo się to w wypadku Kamicy79. Fragmentaryczna narracja nie chciała się ułożyć w znaczącą, większą całość. Do tego mało ekspresyjny styl gry i sposób rozstawiania akcentów, a raczej częsty owych akcentów brak, nie pomagał w skupieniu się na wypowiadanym przez aktorki tekście. Z drugiej strony relacje międzyludzkie mimo wszystko nie są czy też nie zawsze są teatrzykiem uczuć i gestów. Nie wszystko robimy na pokaz i nie zawsze nasze działania przyprawione są dramatyzmem.
Projekt Elizy Hołubowskiej i Piotra Bumaja wyszedł natomiast z założenia, że „kobiecość i męskość przestały być w naszej kulturze oczywistymi kategoriami”. Można by o tym długo dyskutować, jednak po co przerzucać się argumentami, skoro można o całym tym zamieszaniu zatańczyć. Wtedy wystarczy i pół godziny. XXXY nie poddaje się łatwemu zaszufladkowaniu. Teatr tańca połączony tu jest z projekcjami multimediami oraz elementami improwizacji. Wszystko to ujęte w ramy eksperymentu z bezpośrednim udziałem widowni.
Zajmując miejsce na sali, widzimy otoczonych siatką performerów. Mężczyzna i kobieta. Samiec i samica. Wyglądają niczym złapane w klatkę ptaki. W podobny nieco sposób też się zachowują. Są w ciągłym, nieustannym ruchu. Zmiana sytuacji następuje, kiedy widz pod numerem jeden wyciąga i wybiera kartkę z określonym kolorem. Performerzy reagują niemalże natychmiastowo. Ich zachowanie, najczęściej pozbawione warstwy językowej, oddziałuje na widza niekiedy na podprogowym niemalże poziomie. Wybór kolejnych kolorów też należy do widowni, która pilnie przypatruje się działaniom aktorów, próbując uchwycić strukturę czy logikę ich reakcji. XXXY stanowi świetny przykład tego, jak o wielowymiarowych i wielowątkowych sprawach da się mówić za pomocą języka ciała.
Wysadźmy Polskę!
Nie sposób nie wspomnieć o autorskim projekcie Anny Sadowskiej, Katarzyny Pągowskiej, Ilony Paluchowskiej i Iwony Koneckiej. Jeszcze jeden spektakl przesiąknięty dojrzałą żeńską energią. Tym razem energią buntu i ekstremalnych emocji, które w znaczący sposób uzupełniają poprzednie pokazy o wymiar społeczno-polityczny. Ważny, bardzo ważny wymiar, którego teatr alternatywny nie powinien, nie ma prawa bagatelizować. Nie w dzisiejszej rzeczywistości „rynku prawdy”, gdzie inni mają do zaoferowania jedynie produkty marki „post-”. Teatr Realistyczny zresztą od swego początku w latach 90. wykazywał zamiłowanie do kontestacji, protestu i kpiny. Za paliwo do tego w ostatnim czasie służyła trudna sytuacja zespołu, który przy braku wsparcia ze strony urzędu miasta najpierw opuścił rodzime Skierniewice, następnie zaś, po roku pracy, Lublin.
Można powiedzieć, że w spektaklu o krótkim i celnym tytule BUM aktorki Teatru Realistycznego poniekąd grają-nie grają same siebie. Mimo że ich bohaterki cierpią na bezsenność, urywająca się, pełna przeskoków narracja i cały kreowany na scenie świat kieruje się raczej logiką snu, a wprost powiedziawszy absurdalnego, lepkiego koszmaru. Mały Miś, wędrujący pod sufit na białym baloniku, a następnie zestrzeliwany z pistoletu, powróci jako Miś Duży, żeby tymże pistoletem grozić widzom i aktorkom. Na sam koniec wygłosi monolog o tym, że nie należy dawać za wygraną i trzeba walczyć o własną godność. Niech nam nie mówią, co i kiedy mamy robić.
Urządzona na kształt spotkania klubu anonimowych alkoholików sesja grupowej i indywidualnej terapii wydaje się nie mieć ani początku, ani końca. Tak samo zwierzanie się w specjalnie urządzonej przezroczystej kabinie do nagrań muzycznych nie przynosi ani oczyszczenia, ani wyzwolenia. Nie pomaga też odczytywanie na głos zebranych przed spektaklem karteczek, na których widzowie przyznają się, co ich w tym kraju naprawdę wkurza. Najbardziej popularne odpowiedzi – tu bez zaskoczeń: pogoda, politycy i ludzka głupota. Scena ta urywa się nagłym, lecz stanowczym stwierdzeniem przerażonej aktorki: „Będzie wojna!”. Wydaje się to bardzo prawdopodobne w świecie nieustannej „strzelaniny” hasłami i nachalnego, najczęściej zupełnie bezsensownego cytowania wszystkiego i wszystkich – od Buddy po Andrzeja Sapkowskiego. Autorytety upadły. Ich aforyzmów uczy się na pamięć jedynie po to, żeby wymądrzać się podczas kolejnego talk-show. Co z tym wszystkim począć? Być może wysadzić całą Polskę w powietrze? A niech tak będzie, postanawia nasza odważna czwórka. Staniemy się wreszcie prawdziwymi bohaterkami na miarę naszych czasów. W tym momencie puszczony zostaje przezabawny montaż reakcji światowej elity politycznej, którą da się streścić w słowach „no i dobrze”. Bez Polski będzie nawet lepiej, ładniej i prościej. „Danke, danke” – powtarza Angela Merkel.
Przecinek?
Całość opisanych przedstawień mogłaby się kończyć prezentacją światowego bestsellera Clarissy Pinkoli Estés Biegnąca z wilkami. Archetyp Dzikiej Kobiety w mitach i legendach. Doczekaliśmy się jednak zupełnie innego oryginalnego wydarzenia z zakresu promocji dzieł literatury. Nietypowy był już sam tytuł tego punktu festiwalowego programu – 27 alternatywnych sposobów wnoszenia książki na scenę. Liczba 27 nie jest tu żadnym chwytem. Książkę czy książki Magdaleny Grendy Alternatywny słownik terminów treningu aktorskiego w rzeczy samej „wynoszono” na scenę 27 razy. Użyłem cudzysłowu, każde bowiem takie „wynoszenie” w rzeczywistości było kreatywną etiudą, spuentowaną wygłoszeniem jednego z haseł słownika. Same zaś etiudy pokazywały możliwości treningu aktorskiego, którego jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia uczestników. W jednej ze scenek zbierano rozrzucone książki za pomocą odkurzacza. W drugiej użyto samurajskiego miecza i wielopiętrowych konstrukcji z ludzi. Wszystko to z muzyką na żywo. Przy czym „atawiczowie” mieli z tego procesu nie mniej ubawu niźli widzowie. I to też należy zaliczyć do specyfiki Akademii. Akademii, która zasłużyła sobie na kolejny przecinek.
Akademia Teatru Alternatywnego – przegląd projektów dyplomowych, 17-19 marca 2017, Wrocław