nietak!t – kwartalnik teatralny

Teatr ma obowiązki

Rozmowa z Agnieszką Bresler

Magda Piekarska: Nad czym pani pracuje?


Agnieszka Bresler: Stawiam kolejny krok w stronę połączenia teatru z aktywizmem społecznym. Używam sztuki jako narzędzia społecznej przemiany. We współpracy z kobietami wykluczonymi z czterech ośrodków pracuję nad Kobietostanem, spektaklem połączonym z debatami i warsztatami.


Kim są te wykluczone?


To kobiety pochodzące z różnych grup społecznych: bezdomne, osadzone w więzieniach, chorujące na depresję. Punktem wyjścia dla naszej pracy jest rozmowa o tym problemie w ujęciu społecznym, poszukiwanie odpowiedzi na pytanie, czy czujemy się wykluczone ze względu na płeć.


Kobietostan ma za sobą premierę jako czytanie performatywne w pani wykonaniu. Ostatecznie przyjmie kształt spektaklu?


Tak. Jego scenariusz powstał w listopadzie – napisałam go we współpracy z Magdaleną Mróz z Teatru Polskiego w Warszawie. Bazą były warsztaty z kobietami z Zakładu Karnego nr 1 przy ulicy Kleczkowskiej we Wrocławiu, z więzienia dla kobiet w Krzywańcu, ze Schroniska dla Bezdomnych Kobiet im. św. Brata Alberta, z Fundacji Opieka i Troska. Z jednej strony miały artystyczny wymiar – to była praca z głosem, ale też elementy flamenco, eksponujące kobiece piękno i siłę poprzez taniec. Drugim elementem była rozmowa, próba odpowiedzi na pytanie, kiedy czujemy, że nasz głos jest silny. Na tej podstawie, ale też z inspiracji literaturą powstał Kobietostan. Chór na jedną aktorkę w reżyserii Joanny Lewickiej z Lublina.


Czym jest tytułowy „kobietostan”?


Wyobrażamy sobie utopijny świat, w którym władzę sprawują kobiety. Pełen wynalazków kobiet, w którym one same próbują funkcjonować na innej płaszczyźnie niż tu i teraz. W tym świecie królowa matka, aktorka, daje głos opowieściom z dawnego świata. Ale też wydaje na świat nowych ludzi, bez podziału na płeć – podziału, który niszczy społeczeństwo.


Bardzo feministyczna wypowiedź.


Jednym z początkowych pytań, które pojawiały się na warsztatach, była kwestia feminizmu. Inspiracją był filmik, który znalazłam w internecie – sonda uliczna, w której pytano przechodniów, czym jest feminizm. Nikt nie powiedział, że równouprawnieniem. To pytanie powtórzyłam na warsztatach.


Jakie były odpowiedzi?


Dochodziłyśmy do tego stopniowo. Najpierw prosiłam uczestniczki, żeby pokazały, jak biegną, rzucają, biją jako dziewczyny. A potem żeby zrobiły to samo, tyle że jako feministki. Początkowo miały z tym problem. Ale później od jednej z nich usłyszałam znakomitą definicję: „feministka to silna kobieta”.


Trafione w punkt.


I dlatego wszystkie się z nią zgodziłyśmy. Pomysł na Kobietostan przyszedł mi do głowy na fali Czarnego Protestu w ubiegłym roku. Pierwszy raz doświadczyłam tam zbiorowej siły kobiet, miałam okazję poczuć, co znaczy solidarność, której brakuje mi na co dzień. Ten brak jest jeszcze bardziej dotkliwy w miejscach wykluczenia, takich jak więzienie. Myślę, że właśnie dlatego w ramach moich wcześniejszych działań z Fundacją Jubilo było nam tam łatwiej współpracować z mężczyznami – mniej konfliktów, grupa dająca się utrzymać w ryzach. Ale to nie takie proste, kiedy wejdziemy głębiej w relacje w obu grupach – zasady męskiej gry są dużo bardziej brutalne i chociaż panom łatwiej wejść na pewien poziom ekspresji teatralnej, to w ich spektaklach jest mniej emocji. A z kobietami nigdy nie wiedzieliśmy, czy podczas warsztatów i prób nie wydarzy się jakieś emocjonalne tornado, które uniemożliwi nam dalszą pracę.


Wracając do Czarnego Protestu: pomyślałam sobie wtedy, że kobiety za murami więzienia na Kleczkowskiej nie wiedzą nawet, co się dzieje na ulicach Wrocławia. Że ich głos jest nieobecny w tej debacie, a chciałabym go usłyszeć, zwielokrotnić. Chciałabym z nimi porozmawiać o solidarności. Ta kwestia pojawiła się na pierwszym miejscu – uczestniczki warsztatów mówiły o braku możliwości polegania na sobie nawzajem. Próbujemy to przełamać, ale też mówimy o tym, że wystarczająco długo czyniły z siebie ofiarę.


Jakie historie pani od nich usłyszała?


O reakcji ojców, kiedy słyszeli, że na świat przychodzi córka, o dzieciństwie, dorastaniu. O podziałach społecznych dotyczących wychowania dziewczynki i chłopca. Relacjach z ojcem, matką, partnerem. Niektóre z nich są drastyczne, jak historia morderstwa, o którym opowiadała jedna z kobiet. Nie chcemy się nimi dzielić w wymiarze jeden do jednego. Ale pojawia się tam coś jeszcze – dziewczyna, która opowiedziała nam historię morderstwa, powiedziała też, jak zdała sobie sprawę, że trzeba mówić o tym głośno, powtarzać te historie, bo tylko w ten sposób możemy coś zmienić. To zdanie zawiera w sobie ideę kobietostanu. Zastanawiające, że zbiegło się ono z falą postów na portalach społecznościowych otagowanych #metoo – najwyraźniej znajdujemy się w momencie przełamania, w którym dotarło do nas, że nie powinnyśmy tych wspomnień związanych z doświadczeniem przemocy tłamsić, dusić w sobie, ale trzeba mówić o nich głośno i dopominać się sprawiedliwości.


Pamięta pani moment, kiedy pierwszy raz przekroczyła bramę więzienia na Kleczkowskiej?


Jasne, takich rzeczy się nie zapomina. To było trzy lata temu. Szłam tam z mnóstwem obaw. Przede wszystkim nie wiedziałam, jak się zachować. Wobec strażników, którzy sprawdzali nas na wszystkich bramkach, wychowawców, ale przede wszystkim wobec osadzonych, mężczyzn, którzy pojawili się pierwszego dnia na warsztatach. Dziś bardziej niż wtedy zdaję sobie sprawę, że ten strach wynikał z płci, z tego, że byłam jedyną kobietą, która pojawiła się tam w obstawie trzech facetów. Bałam się, że będę się czuła nieswojo, niewygodnie. Że będą mnie lekceważyć. Ale nic podobnego się nie wydarzyło, a moje obawy rozwiały się po pierwszych paru uśmiechach. Teraz bywam na Kleczkowskiej dwa razy w tygodniu, a czuję się nieswojo, kiedy zdarzy się dłuższa przerwa.


Jak Fundacja Jubilo tam trafiła?


Od początku jej istnienia grupy wykluczonych za pośrednictwem opiekujących się nimi stowarzyszeń przychodziły do nas. Tak zaczął się kontakt z Nomadą, Opieką i Troską, Ostoją – każda z nich miała grupę podopiecznych i zwracała się do nas z pytaniem o możliwość prowadzenia warsztatów. Z więzieniem było inaczej. Przechodziłam wiele razy pod tym murem, nie wiedząc, że zamknięto za nim 1500 osób. Do czasu kiedy Jacek Zawadzki, aktor współpracujący z Instytutem Grotowskiego, zagrał tam swój monodram. I od niego dowiedzieliśmy się, że przy Kleczkowskiej jest sala teatralna, założona przez Elżbietę Golińską i Marka Tybura, którzy prowadzą więzienny teatr. Zaczęliśmy rozmawiać o możliwości pracy za murami. I trzy lata temu, w listopadzie, zaproponowaliśmy miesięczną serię pilotażowych warsztatów. Na tej podstawie rozpisaliśmy projekt, żeby starać się o dofinansowanie.


O stałym zespole trudno w takich warunkach marzyć.


Rzeczywiście, praca tam to płynny proces. Zaczynaliśmy od warsztatów z pięćdziesięcioma osadzonymi, pierwszy zespół stworzyliśmy z dziesiątką z nich. Dziewięciu zagrało rok później premierę. Dziś pozostała piątka z pierwotnego składu. Spektakl gramy z czwórką osadzonych z oddziałów półotwartych, którzy mogą występować na zewnątrz, poza murami. Pozostali nagrali swoje głosy do przedstawienia i staramy się je inscenizować tak, jakby na scenie był pełny skład. Niedawno dołączyła do nas piątka nowych aktorów. A w czasie całej pracy trójka wyszła na wolność.


Odzwierciedlenie bazuje na historiach więźniów?


Nie tyle na ich historiach, co na nich samych. Punktem zaczepienia były dwa słowa: „jestem” i „chcę”. Każdy z nich napisał tekst, w których je rozwijał. Forma była dowolna – mógł to być list, wiersz, proza, cytat z literatury. Wykorzystaliśmy to jako materiał wyjściowy. Był jeszcze wiersz Do ciebie Walta Whitmana i odpowiedzi uczestników warsztatów na niego. Ale też materiał fizyczny – improwizacje na temat tego, czym jest pozostawianie śladu po sobie. Tytułowe odzwierciedlenie kryje w sobie pytanie, kim jesteśmy w relacji z drugim, czym się różnimy od siebie nawzajem. Podsumowując – jest to spektakl opowiadający historie osadzonych, ale nie w dosłownym sensie. Nie pojawia się tam nic, co miałoby związek z wyrokiem, jaki odsiadują, czy popełnioną zbrodnią.


Skąd się wziął teatr w pani życiu?


Był w nim zawsze. Już jako mała dziewczynka chciałam być aktorką. Marzyłam o sławie, a do dziś mój tata w każde urodziny życzy mi Oscara. Momentem zwrotnym, dzięki któremu zrozumiałam, o jaki teatr i jakie aktorstwo mi chodzi, było spotkanie z prof. Grzegorzem Ziółkowskim, kiedy przez rok studiowałam wiedzę o teatrze w Poznaniu. Poprowadził z nami warsztaty teatralne – mocno fizyczne, pozwalające odnaleźć na nowo własne ciało i intuicję zagubioną w procesie czysto intelektualnego analizowania tekstu. Zrozumiałam, że nie poznałam jeszcze teatru w stopniu dostatecznym, żeby zdecydować się na jeden określony kierunek. Prof. Ziółkowski przywiózł nas też do Brzezinki pod Wrocławiem na warsztaty z Teatrem Zar. To silne doświadczenie uświadomiło mi, że mój teatr musi być teatrem poszukującym, zmiennym, czerpiącym z różnych źródeł.


I wyjechała pani z kraju, żeby studiować aktorstwo, jeździć po Europie ze spektaklami, założyć w Szkocji polską grupę teatralną. To wszystko według precyzyjnie rozpisanego planu?


Zawsze mam taki plan, ale życie konsekwentnie wywraca go do góry nogami. Wyjechałam do Szkocji na wakacje, które trwały sześć lat. Poznałam fantastycznych ludzi. Znalazłam się w kraju, w którym niemożliwe stawało się możliwe i gdzie nie potrzebowałam dyplomu ani wieku, żeby móc szturmem zdobywać to, czego chciałam. Mając 20 lat, założyłam grupę teatralną Gappad, wystawialiśmy spektakle na deskach National Theatre of Scotland. Podjęłam studia aktorskie, biegałam po castingach. Czerpałam z tej obfitości pełnymi garściami, miałam wrażenie, że mogę wszystko, że wystarczy mocno chcieć, żeby dużo osiągnąć. Przez tych sześć lat mogłam teatralnie dojrzeć, ale też zrozumieć z czasem, że moje miejsce jest gdzie indziej.


Jeśli było tak dobrze, to co panią podkusiło, żeby wrócić?


Świat teatralny w zachodniej Europie funkcjonuje na zasadzie krótkoterminowych projektów. Wchodząc tam w sceniczny mainstream, przez kilka tygodni miałam próby, parę kolejnych grałam w spektaklu, który następnie lądował w koszu. Tam wszystko jest nastawione na krótki termin. Mój zespół chciałam prowadzić w stronę zespołowości, ansamblu, który wyrasta z naszej tradycji teatralnej. Podobnych grup jednak nie spotykałam. Tęskniłam za zespołowością, długofalowością pracy, za tym, że spektakl można robić przez trzy lata. Brakowało mi też poczucia przynależności do kultury, możliwości pracy z językiem na innym poziomie. Chciałam się poczuć u siebie.


I poczuła się pani?


Nie. Mieszkając sześć lat w Szkocji, nie byłam świadoma, że tożsamość emigranta będzie we mnie zawsze. Że to też doświadczenie wykluczenia. Może zresztą dlatego dziś pracuję z wykluczonymi.


Bo w Szkocji nie była pani u siebie, a w Polsce okazało się, że ten stary, znajomy świat gdzieś się rozpłynął?


W Wielkiej Brytanii przyzwyczaiłam się do wielu rzeczy. Rozmowy o wykluczeniu i tolerancji toczą się tam na zupełnie innym poziomie. Jest wśród Szkotów niesamowita otwartość, ale są też mechanizmy społeczne, które mają przeciwdziałać wykluczeniu. Tego u nas nie widzę. Nie pracowałam z wykluczonymi w Szkocji, ale nie miałam tam poczucia silnych podziałów społecznych. Przyjmowałam jako oczywiste, że dysponujemy pełną wolnością religii, orientacji seksualnej, samostanowienia. Nie spotykałam się z przejawami nietolerancji w tych kontekstach. Byłam świadoma, że w Polsce istnieją i są widoczne, jednak dopiero po powrocie uderzyła mnie ich skala.


Co było impulsem do powrotu?


Studia, jakie prowadził Teatr Pieśń Kozła. Dla nich przyjechałam do Wrocławia.


I trafiła pani do artystycznego zakonu?


Po czterech miesiącach poczułam się zamknięta w różowej bańce mydlanej – od rana do wieczora praca ze sobą, wchodzenie w emocje.


Jak pani udało się ją rozbić?


Żeby poczuć ziemię pod stopami, poszłam rozdawać zupę w stołówce dla bezdomnych. W Szkocji zawsze miałam drugą pracę – byłam tłumaczem interwencyjnym w szpitalach, na posterunkach, porodówkach. Wychodziłam z tych miejsc z przekonaniem, że pomogłam, byłam potrzebna w każdym z nich. Brakowało mi tego w Polsce. Zrozumiałam, jak ważna jest społeczna misja. No a kilka miesięcy później zrodziło się Jubilo, które pomogłam rozwijać jako protest przeciwko wykluczeniom z kultury. Spędziłam tam sześć lat.


I nadszedł czas na pożegnanie?


Najwyraźniej moje życie biegnie w sześcioletnich cyklach. Z Diego Pileggim, z którym prowadzimy Jubilo, rozmijamy się w oczekiwaniach, próbując określić kierunek rozwoju fundacji. Jego ciągnie do teatru laboratoryjnego, ja szukam sposobów łączenia go z aktywizmem społecznym. Wychodzę z założenia, że jeśli teatr ma narzędzia do dokonania społecznej zmiany, ma obowiązek je wykorzystywać.


Obowiązek? A wolna sztuka?


Sztuka jest częścią rzeczywistości, tworzą ją ludzie, nie może więc funkcjonować w oderwaniu od świata zewnętrznego. Ja, aktorka, reżyserka, Agnieszka Bresler, nie zgadzam się na rzeczywistość, z której wyklucza się – na różnych poziomach – pewne grupy społeczne. Muszę coś z tym zrobić. Narzędziem, które mam w rękach, jest teatr.


A jakie ma pani plany na kolejny sezon?


Chcę pracować z wykluczonymi, na rzecz przełamywania barier. Bo to jest element rzeczywistości, który mnie szczególnie mocno boli, przeszkadza w życiu. I mam nadzieję, że nawet jeśli nie da się zburzyć tych murów, to jeśli wyrzucimy jedną, dwie cegiełki, będziemy mogli się nawzajem zobaczyć.


Pracuję nad spektaklem we współpracy z osadzonymi z Krzywańca. To będzie opowieść o życiu i twórczości Marii Komornickiej, nieco zapomnianej polskiej poetki, z akcją osadzoną w kobiecym zakładzie dla umysłowo chorych, gdzie spędziła większość życia. Dotykamy też aktu samospalenia jako przejawu buntu społecznego, który przybiera drastyczną formę.


W kontekście samospalenia Piotra Szczęsnego pod Pałacem Kultury i Nauki brzmi to szczególnie mocno.


Ta historia nie była dla mnie pretekstem – tekst powstał wcześniej. Ale nie uciekam od niej. Mniej mnie jednak interesuje akt polityczny, bardziej – wybór człowieka postawionego w sytuacji bez wyjścia.


Odkrywam też, że coraz bardziej ciągnie mnie w stronę reżyserii. Chciałabym wziąć odpowiedzialność za cały mój teatr. I czuję, że dojrzałam do tego. Nie wystarcza mi już bycie na scenie.


Chciałabym podróżować po Polsce z Kobietostanem. Przyszły rok został ogłoszony Rokiem Praw Kobiet – tym bardziej właściwa i zasadna jest taka rozmowa stymulująca społeczną zmianę.


Ze stowarzyszeniem Ostoja przygotowuję Odyseję człowieczną o tym, co jest ważne w społeczeństwie, kim jest obcy, czym jest wojna. To opowieść o przybyszach z oddali, którzy lądują między nami, próbując nam pomóc. Pracuję z niepełnosprawnymi, dziewczynkami i chłopcami, w większości z zespołem Downa lub innym rodzajem niepełnosprawności umysłowej. Czerpiemy z Naszej małej stabilizacji Tadeusza Różewicza i Naszej wielkiej podróży Sebastiana Kostery. I z opowieści uczestników warsztatów.


Wiedzą, kim jest obcy?


Jeden z nich powiedział, że obcego można rozpoznać po fryzurze, ale zdarzały się też zaskakująco głębokie definicje. „Też czuję się obcy, kiedy ludzie mnie nie akceptują” – powiedział jeden z nich. Te wypowiedzi pojawią się w spektaklu.


Nie marzyła pani nigdy o pracy w teatralnym mainstreamie?


On był i zawsze będzie zamknięty na mnie – bez dyplomu tradycyjnej szkoły teatralnej nie mam po co pukać do tych drzwi. Ze Szkocji przywiozłam dyplom teatru fizycznego, zaczęłam te studia po roku standardowego aktorstwa w koledżu. Uznałam, że to, czego próbowano mnie nauczyć wcześnie, to nie jest moja bajka, nie mój kierunek. Dziś cieszę się z tego wyboru – pozwolił mi nieustannie poszukiwać, podchodzić do teatru jako do narzędzia, które ma służyć nie tylko mojemu samorozwojowi, ale wyciągnięciu ręki w stronę innego. Fascynuje mnie i dotyka teatr, który jest doświadczeniem, który widza prowokuje, wywołuje go do odpowiedzi. I jest to w stanie zrobić nie tylko w sposób elitarny, nie tylko dla tych, których stać na bilet.

A czym jest off?


Poszukiwaniem – to, co robię, wpisuje się w ten nurt. To teatr, który u mnie wynika z potrzeby przełamywania barier. Zawsze wiąże się z pracą, dużym wysiłkiem, żeby powiedzieć coś, co będzie w stanie spowodować zmianę.


A co mówi pani teatr?


Jeśli zniesiemy podziały społeczne i ekonomiczne, dostrzeżemy drugiego człowieka, od którego wiele możemy się nauczyć. Teatr, umożliwiając rzeczywiste spotkanie w przestrzeni „tu i teraz”, daje nam szansę na prawdziwą rozmowę i wymianę doświadczeń. Jest przede wszystkim płaszczyzną spotkania.


AGNIESZKA BRESLER – aktorka, reżyserka. Absolwentka MA Acting na Manchester Metropolitan University we współpracy z Teatrem Pieśń Kozła we Wrocławiu i Physical Theatre Practice w Adam Smith College w Szkocji. Współpracowała z teatrami w Wielkiej Brytanii, Polsce i we Włoszech. W 2006 roku założyła w Glasgow polski zespół Gappad Theatre, którym kierowała do 2011 roku. We współpracy z Teatro La Madrugada przygotowała swój autorski monodram Starsza pani. Kierowała m.in. projektami Spotkania/Muzykowania w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy oraz Siła głosu – Siła kobiety we współpracy z Teatrem Pieśń Kozła. Do niedawna dyrektorka artystyczna Fundacji Jubilo.