W dwustu dwudziestu czterech spektaklach można znaleźć praktycznie wszystko. Tak chce rachunek prawdopodobieństwa. Wśród dwustu dwudziestu czterech spektakli musi trafić się teatr o miłości, o śmierci, o pracy, o Bogu, o kobietach, polityce, starości i wojnie. Teatr eksperymentujący i zachowawczy, elektryzujący i nużący. Obiektywnie dobry, obiektywnie zły i taki, którego odbiór jest kwestią gustu.
Dwieście dwadzieścia cztery spektakle to próba na tyle duża, że powinna też świadczyć o wyraźnych tendencjach. Takie przynajmniej było pobożne życzenie. Obejrzymy dwieście dwadzieścia cztery spektakle i się dowiemy! Powiemy wam, jaki jest ten off. Wszystko, co niepoukładane, wreszcie się ułoży, wypełnią się białe plamy, a rozsypane zagadnienia zmienią w przejrzyste ciągi, gotowe, by przekształcać je w tytuły prac naukowych.
Guzik. Nie wiemy. A przynajmniej nie wiemy tyle, ile można by się spodziewać po obejrzeniu dwustu dwudziestu czterech spektakli.
Każda próba wyciągania wniosków z półrocznej przygody, jaką był konkurs The Best Off, jest więc rodzajem samowolki, lekko tylko popartej faktami, a każdy wybór najlepszych spektakli – zaledwie jednym z wielu możliwych wariantów.
Off jest kobietą
Więcej nawet. Off jest wkurzoną feministką. Przewaga artystek w teatrze niezależnym jest tak widoczna, że to chyba jedyna tendencja, którą można nazwać bez przesadnego asekuranctwa. Kobiety dominują na każdym polu – jako aktorki, twórczynie i tematy. Podobnie jak w polskim życiu społecznym, wydają się bardziej aktywne i zdeterminowane od swoich kolegów. Wciąż rzadko jeszcze podejmują kwestie stricte polityczne, wolą zajmować się tym, co dotyczy ich bezpośrednio. Na liście osobistych tematów bezkonkurencyjnie króluje macierzyństwo. Przy kilkunastu spektaklach o matkach (dwóch o ojcach!) trudno uniknąć wrażenia, że pogłoski o kryzysie rozrodczości w Polsce są mocno przesadzone.
Najciekawszym spektaklem z macierzyńskiego nurtu jest dla mnie Zła matka Karoliny Porcari i Małgorzaty Bogdańskiej. W formie skromny – zbudowany na prostych pomysłach choreograficznych Izabeli Chlewińskiej, w treści – szczery, bezkompromisowy i przede wszystkim do bólu zabawny. To zdecydowanie jeden z najśmieszniejszych spektakli konkursu. Duża w tym zasługa tekstu Krzysztofa Szekalskiego (osnutego na opowieściach artystek), ale jeszcze większa – gry aktorskiej, opartej na ujmującym dystansie do siebie i świata. Nie ma w Złej matce żadnych odkrywczych tez na temat macierzyństwa, twórcy poruszają dokładnie te same tematy, które pojawiają się w każdym spektaklu rodzicielskiego nurtu. Mamy tu więc dobrze znanych zestaw najróżniejszych frustracji i zwątpień wszystkich mam świata: dzieci wrzeszczące bez powodu, dorosłe dzieci nieodbierające telefonu, matki niewyspane, matki dziecinniejące, matki, które nie akceptują swojego ciała po ciąży… Ale w Złej matce wszystko to jakby o stopień bardziej dojrzałe, bardziej wnikliwe. I przede wszystkim zamknięte w prostej i trafnej feministycznej klamrze. Nie musicie być superkobietami, mówią nam Porcari z Bogdańską, nikt nie ma prawa wymagać od was tego, czego same nie macie ochoty wymagać od siebie. Cieszcie się sobą, swoimi wyborami, ciałami i dziećmi, a wszystkim, którzy wam to utrudniają, mówcie głośno i wyraźnie: fuck off!
Off jest zawodowy
Zawodowy, czyli postawiony z poszanowaniem obowiązujących w tej sztuce zasad. Rzecz jasna, nie można powiedzieć tego o wszystkich dwustu dwudziestu czterech spektaklach, ale na pewno o sporej
ich części.
„Zawodowy” nie równa się „z dyplomem”. Nie jest to wcale pogląd dominujący; niejednokrotnie spotkałam się z zaprzeczaniem tej oczywistej dla mnie konstatacji. Są absolwenci szkół teatralnych, którzy bezdyplomowych kolegów z offu sytuują w rejonie szlachetnego amatorstwa, może czasem nawet interesującego, ale pozostającego poza kręgiem działalności, którą można by uznać za artystyczną. Co ciekawsze – są również offowcy, którzy niechętnie widzą „zawodowców” gdziekolwiek poza murami szkół i teatrami repertuarowymi. Bardziej radykalni wieszczą nawet koniec offu, w chwili gdy jego drzwi zbyt szeroko otworzą się dla bezrobotnych absolwentów szkół artystycznych.
Mam inne przekonanie, graniczące zresztą z pewnością. Nic tak nie wzmacnia i nie urozmaica offu, jak swobodny przepływ między najróżniejszymi jego odmianami. Dlatego tak cieszy spektakularny sukces, z jakim na offowy rynek wszedł „dyplomowy” zespół Układu Formalnego. To zresztą grupa, której zasady otwartości i przenikania zdają się bliskie. Nie mają stałego składu, werbują artystów wśród młodych absolwentów, ale też bardziej doświadczonych kolegów po fachu, nie boją się angażować początkujących scenografów i choreografów, nie uciekają przed żadnym tematem i żadnym widzem. Jest w nich jakieś buzujące poczucie wolności, energia nieskrępowanego tworzenia, tak przecież potrzebna sztuce niezależnej. Być może czasem (tak jak w przypadku Matka Courage krzyczy), energia ta przelewa się ponad miarę, zalewa widza nieskrępowaną falą pomysłów, znaczeń i obrazów. Być może przytłacza. Być może domaga się twardszej ręki reżysera. Być może. Najważniejsze jednak, że działa. Działa duszna i zakurzona przestrzeń skłotu, z fantazją zaaranżowana przez Agnieszkę Aleksiejczuk, działają także legniccy goście – Paweł Palcat i Joanna Gonschorek – mistrzowsko wybijający ton nie mniej zdolnym młodszym kolegom: Katarzynie Kłaczek, Przemysławowi Furdakowi i Piotrowi Bublewiczowi.
Układ Formalny to dla mnie off przyszłości – niezależny, profesjonalny, pomysłowy i odważny, ale też zaradny i doświadczony w poruszaniu się na teatralnym rynku i poszukiwaniu funduszy na swoje projekty.
Off jest eksperymentem?
Rzecz w tym, że nie bardzo. Wśród zgłoszonych do konkursu na palcach dwóch rąk można policzyć spektakle-eksperymenty (w tym finałowy Come true z Poznania). A wydawać by się mogło, że nie ma lepszej przestrzeni dla ryzyka niż off. Może on sobie pozwolić na błędy bardziej niż instytucja, ma też widza, który zaakceptuje „dziwność” propozycji, więcej nawet: który czasami tej „dziwności” oczekuje. Pewnie przez ten zaskakujący deficyt odwagi w eksperymentowaniu tak mocno zapadł mi w pamięci spektakl Teatru Malabar Hotel Ćwiczenia stylistyczne.
I tu, żeby była jasność, odwaga ta też nie jest jakoś szczególnie spektakularna. Opiera się na pomyśle Raymonda Queneau, który w swojej książce z 1947 roku opowiada banalne zdarzenie podpatrzone w tramwaju. Rzecz w tym, że robi to na dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów. Używa języków istniejących i wymyśla nowe, wypróbowuje kolejne strategie językowe, tony, punkty widzenia, a jego pomysłowość zdaje się nie mieć granic. Ryzyko twórców Malabaru polega na adaptacji tej zupełnie nieteatralnej pozycji na scenę. Efekt jest wyśmienity. Marcin Bikowski, Marcin Bartnikowski i Łukasz Lewandowski, ubrani w stroje z Paryża lat czterdziestych i dysponujący zaledwie kilkoma rekwizytami, serwują nam surrealistyczny koncert lingwistyczny. Są w swoich bitwach na słowa tak sprawni i dowcipni, że tekst, który w teatrze mógłby nużyć po kwadransie, nie tylko staje się interesujący, ale nawet buduje napięcie. Oprócz wciągającej językowej zabawy i brawurowych popisów aktorskich jest też w Ćwiczeniach stylistycznych jakaś ładna lekkość, czar, który przywraca wiarę, że wartościowy teatr nie musi wcale zawsze walić nam prawd objawionych prosto w oczy.
Off jest misją
Kiedy zapytamy teatrologa o znany mu teatr angażujący osoby z niepełnosprawnością umysłową, w dziewięciu na dziesięć przypadków padnie odpowiedź: „Teatr 21”. Nic dziwnego. To, co Justyna Sobczyk zrobiła dla popularyzacji tego rodzaju sztuki, jest nie do przecenienia. Nie tylko zbudowała profesjonalny zespół, tworzący wartościowe spektakle, ale też potrafiła sprzedać swój produkt. Teatr aktorów z zespołem Downa stał się pożądany i dyskutowany. Niejeden teatr repertuarowy życzyłby sobie takiej popularności. Czy powodzenie artystów z Teatru 21 wiąże się z tym, że byli pierwsi i jedyni? Oczywiście nie. The Best Off tylko potwierdza znaną już prawdę – nurt teatru angażującego osoby z niepełnosprawnościami jest w Polsce niezwykle bogaty. Niektórzy jego przedstawiciele nie wychodzą poza obręb art-terapii i swoje ambicje artystyczne sytuują na drugim planie, wielu jednak – jak chociażby Adam Ziajski – na pierwszym miejscu stawia sztukę, potem dopiero tworzywo. W obu przypadkach pojawia się jeszcze kategoria dodatkowa, pytanie, które pada za każdym razem, kiedy mowa o sztuce osób niepełnosprawnych – czy aby nie zostały one użyte dla zaspokojenia ambicji swojego lidera?
Choć trudno na nie odpowiedzieć jednoznacznie bez dostępu do procesu twórczego, często wystarcza intuicja. Widzimy efekt i mamy pewność – to jest przede wszystkim teatr niepełnosprawnych aktorów, a nie ich opiekuna. I taka właśnie pewność towarzyszyła mi przy oglądaniu Szatni Teatru Przebudzeni z Ostródy. Nawet pomimo jasności w kwestii inspiracji Kantorem, która musiała pochodzić od reżyserów – Moniki Kazimierczyk i Dariusza Wychudzkiego. Stworzyli oni przejrzystą i bezpieczną ramę dla swoich aktorów, ale to już aktorzy wypełnili ją odwagą, urokiem, poczuciem humoru i w większości przypadków – dużym talentem aktorskim. Choć możemy założyć, że nie wszystkie odwołania i pomysły estetyczne są dla nich czytelne, to już temat – który w dużym uproszczeniu sprowadza się do pytania: „po co tu jestem?” – zdawali się wyczuwać doskonale. Swoboda bycia na scenie połączona z profesjonalną dyscypliną dają solidne podstawy, by określić Przebudzonych mianem zawodowców.