Wiele powiedziano już o niedostatkach systemów grantowych, codziennych zmaganiach twórców offowych, ich niepewności jutra. Wobec delikatnej materii ich pracy z ludźmi pozostaje jednak bez odpowiedzi pytanie o odpowiedzialność za te działania.
Teatralny off, jakkolwiek wyda się to truizmem, znajduje się w Polsce w kulturalnej szarej strefie. Nie chodzi mi o to, że wszyscy o nim wiedzą, a nikt go nie widział – bo to postawa charakteryzująca co najwyżej większą część środowiska krytycznego, a rzeczywistym probierzem jakości offowych dokonań są wszak ci, którzy je widzieli: lokalne społeczności, z którymi i dla których off pracuje. Rzecz w tym, że na ten proceder, jakim jest niezależna działalność kulturalno-społeczna, ze strony szeroko rozumianych instytucji – od samorządów po domy kultury – na co dzień panuje rodzaj cichego przyzwolenia (aż po – niewysokie – finansowanie), ale gdy tylko pada pytanie o odpowiedzialność za uruchomione już działania, instytucja często umywa ręce. Czy i w jaki sposób off może wówczas wziąć odpowiedzialność sam za siebie?
Zaburzenie porządku
W przypadku publicznych instytucji kultury sprawa jest umiarkowanie prosta: organizator przekazuje instytucji – weźmy jakiś miejski dom kultury – budżet z podziałem na działalność artystyczną i społeczną. Zatrudniony przez organizatora dyrektor tudzież pracownicy instytucji rozliczają się przed organizatorem z wydatkowania budżetu. Robota została wykonana – dobrze, nie została – źle, ktoś musi za to odpowiedzieć. Ten system, choć rzecz jasna niemiarodajny i oparty przede wszystkim o rezultaty ilościowe, nie jakościowe, jest jednak logiczny. Sytuacja staje się skomplikowana, kiedy pod nosem organizatora ktoś niezwiązany z nim stosunkiem pracy robi bez pytania podobną robotę, pozyskując i rozliczając budżet gdzie indziej, po czym stawia przed nim rezultaty jakościowe swoich działań. I pół biedy, gdyby nagle prywatny przedsiębiorca produkował po sąsiedzku lepszy sok od miejskiej przetwórni jabłek – wolny rynek zna zasady konkurencji. Ale kiedy rezultatem jakościowym jest zmiana społeczna, a więc bezpośrednio jej beneficjenci, mieszkańcy miasta zarządzanego przez organizatora, robi się problem. Ich nie interesuje, czy budżet się rozliczył ani czy odbyło się dość godzin zajęć z metaloplastyki. Ważne, jakie to były zajęcia.
Proszę wybaczyć mi ten ton i oczywistości – ale są to oczywistości odkrywane wciąż i wciąż na nowo: samorządy boją się offu, nie mają nad nim kontroli, nie umieją z nim konkurować (co zrozumiałe, nawet na poziomie organizacyjnym) ani współpracować (co już zrozumieć trudniej). Wypada tu zrobić kilka zastrzeżeń. Oczywiście od tej generalizacji zdarzają się wyjątki i będę o nich wspominał; istnieją przecież nowoczesne, efektywne samorządy, tak samo jak nieudolny off. Przede wszystkim jednak mowa tu nie o największych ośrodkach miejskich – o bogatej ofercie kulturalnej, unowocześniających się samorządach i niepoliczalnej liczbie małych lokalnych inicjatyw, które przy rozwijającej się współpracy z ratuszem w ramach budżetów partycypacyjnych czy partnerstwa publiczno-prywatnego animują społeczności osiedli, dzielnic etc. Warszawski czy poznański off zmaga się z innymi problemami niż krośnieński czy stepnicki. Może wręcz z problemami przeciwnymi: w stolicy grupa offowa w perspektywie miasta zostanie anonimowa tak długo, aż nie zorganizuje przynajmniej koncertu Stinga, konkurując z eventami z pierwszych stron gazet; z jednej strony łatwiej tak podtrzymać owo ciche przyzwolenie samorządu na jej działalność, z drugiej zaś – na swój sposób ogranicza to jej możliwości rozwoju we własnym kierunku. To jak korony drzew w gęstym lesie: zwycięży to, które wybuja najwyżej. W dowolnym mieście powiatowym czy gminnym offową grupę, będąca jedyną alternatywą dla domu kultury, widać aż za dobrze; korona może być rozłożysta i rosnąć we wszystkich kierunkach, ale to jedyne drzewo na miedzy i burzy spokojny układ zagonów.
Piszę to, znając i rozumiejąc grzechy wielkomiejskiej, kanapowej krytyki – krytyka offu to praca reporterska, wymaga bycia na miejscu, poznania miejscowych twórców i odbiorców, lokalnych historycznych uwarunkowań i bieżących politycznych rozgrywek. Dlatego kluczem do zrozumienia dzisiejszego teatru offowego nie będą historycznoteatralne naukowe opracowania ani wspomnienia weteranów ruchu – choć te mogą być drogowskazem – ale najprędzej cykl reportaży Filipa Springera Miasto Archipelag. Polska mniejszych miast (Karakter, Kraków 2016). Springer poprzez opowieści mieszkańców opisuje w nim rzeczywistość miast, które do reformy z 1999 r. były stolicami województw, po czym, tracąc swój administracyjny status, zapadły się w prowincjonalność. I o ile „prowincja” sama w sobie nie ma zabarwienia pejoratywnego, o tyle prowincjonalna mentalność władz – już owszem.
Jedna z opowieści Springera poświęcona jest zresztą w całości teatrowi alternatywnemu. W Skierniewicach, w czasie kiedy powstawała książka, warto było bowiem pisać o Teatrze Realistycznym, który, już po śmierci swego założyciela i lidera Robka Paluchowskiego, już po stracie dawnej siedziby i przenosinach na tzw. Zatorze, „po raz kolejny zaczął coś po raz ostatni” i z pozyskanych Funduszy EOG uruchomił działania społeczno-kulturalne na taką skalę, jakiej nie znano w mieście. Kiedy Springer książkę kończył, Realistycznego już w mieście nie było – unijny grant się skończył, a wraz z nim deklarowane zainteresowanie ratusza. Po dwudziestu latach funkcjonowania dla Skierniewic w niełatwej symbiozie Teatr ostatecznie stał się niewygodny dla ich władz. Zrobił za dużo, nasłuchał się obietnic bez pokrycia, wystartował do rozmów z pozycji partnera. Ratusz w odpowiedzi jasno zaznaczył, kto decyduje o partnerstwie. Ludzie, którzy zetknęli się z teatrem, protestowali. „Liczę, że panie do nas wrócą. […] Posmakują chleba gdzie indziej, zatęsknią i znów zjawią się w Skierniewicach” – powiedział Springerowi prezydent miasta Krzysztof Jażdżyk. Nie o takie partnerstwo chodziło dziewczynom z Realistycznego – nie wróciły.
Przekleństwo trzeciego sektora
Wrócił z kolei do Goleniowa Teatr Brama. W 2006 r., tuż po pierwszej edycji „Łaknień”, kolejnego po uznanym już „BRAMAT-cie” festiwalu teatralnego organizowanego przez grupę od dekady wówczas działającą w podszczecińskim miasteczku, wybuchła afera – do prokuratury wpłynęło zawiadomienie o popełnieniu przestępstwa przez lidera Bramy, Daniela Jacewicza. Zarzuty były niczym niepoparte, prokuratura postępowanie umorzyła, ale ratusz i dyrekcja domu kultury definitywnie zerwały z Jacewiczem współpracę. Stowarzyszenie Teatr Brama wyniosło się z działalnością początkowo do Szczecina, potem do Srebrnej Góry. Znów – ludzie, którzy byli z teatrem blisko, zaprotestowali. Brama przyjeżdżała z występami do Goleniowa na zaproszenie prywatnych lokali, goleniowianie jeździli na wydarzenia Bramy, następne edycje festiwali, całymi autokarami. W końcu Brama wróciła i dziś, po kolejnej dekadzie, cieszy się tam zarówno bliską współpracą z miastem, jak i autonomią działań; aktualne władze z burmistrzem Robertem Krupowiczem na czele rozumieją, jaki potencjał drzemie w tym partnerstwie. Goleniów bywa wymieniany w jednym rzędzie z Holstebro czy Pontederą. Fakt, że żeby to docenić, trzeba wpierw znać te nazwy, co nie jest przecież oczywiste.
Brama uczestniczy w międzynarodowych projektach, pozyskiwała fundusze w konkursach praktycznie z każdego szczebla, od Unii po gminę, ale przede wszystkim, mając stałe oparcie w ratuszu, może spodziewać się ciągłości działań przynajmniej na lokalnym gruncie. Kiedy tego zaplecza brakuje, trzeci sektor ujawnia swoje groźne oblicze. Swego czasu w Poznaniu Anna i Tomasz Rozmiańcowie jako Spółdzielnia Teatralna organizowali alternatywny Festiwal Teatrów Zależnych – i gra słów zawarta w tej nazwie najlepiej diagnozowała stan współczesnego offu. Teatry niezależne są najbardziej zależne ze wszystkich, a najmocniej uzależnione są od tego, co nie jest zależne od nich. Nie dysponują prostą procedurą rozliczenia z organizatorem, pozyskując fundusze ponadregionalne – umówmy się, co może obchodzić ministerstwo pięciuset odbiorców w Skierniewicach czy gdziekolwiek indziej? Rezultaty ilościowe w offie nie powalają, jakościowe są niemierzalne i odległe od urzędniczej wizji świata z Krakowskiego Przedmieścia, więc anegdotyczne już coroczne dotacje z odwołań dla Krystyny Jandy są tu zrozumiałe – mniejszy gracz zawsze jest słabszy i nie inwestuje się weń co roku. Offowcy jednak odpowiadają za własną pracę przed ludźmi, z którymi się w tej pracy spotykają, i budują głęboką relację – naturalne jest, że ci odbiorcy, którzy stali się już, z przeproszeniem, rezultatem jakościowym, będą oczekiwali kontynuacji, a zawieszenie wspólnoty na kołku, kiedy kończą się pieniądze na działania, nie leży w naturze offu, nie mówiąc już o tym, że jest po ludzku nie fair. Zostaje uzależnienie od samorządowej łaski, która, jak wiadomo, na pstrym koniu jeździ. Trzeci sektor niewątpliwie dał offowi nowe możliwości i narzędzia, jakich nie wyobrażał sobie młody Teatr Ósmego Dnia, ale przy raczkujących wciąż postawach obywatelskich zatomizował równocześnie odpowiedzialność za ich wykorzystanie. Inwestor nie przyznaje się do działań, w które inwestuje, ich wykonawca nie czuje się tylko wykonawcą, odbiorca nie rozumie, że dla inwestora jest niezadowalającym rezultatem. Młode Ósemki miały ten komfort, że ich aktywność twórcza owocowała po prostu powiększeniem grona apologetów (lub przyszłych krytyków) i częstotliwości zatrzymań przez służby, bez zapośredniczeń; nawet kiedy ze spektaklem wpuszczał je do kościoła jakiś proboszcz, nie dość, że mu faktycznie zależało, to na dodatek nie pytał o prognozowaną i po obejrzeniu rzeczywistą liczbę nowych opozycjonistów.
Mówię o tym pół żartem, jasne, że kontrkulturowa legenda spod znaku młodych Ósemek nijak się ma do dzisiejszej rzeczywistości, zaś stare Ósemki – wiadomo, każdy się instytucjonalizuje. Nie jest odkryciem, że kiedy w parze z pasją zaczynają iść pieniądze, ta pierwsza staje się zagrożona; zrobić spektakl z kolegami jest łatwo, rozliczyć się fair z kolegami i mecenasem za spektakl zrobiony za jego pieniądze – trudniej, a nie zawieść oczekiwań obcych ludzi, do których wychodzi się z warsztatami za jego pieniądze – najtrudniej. Teatr Alatyr, w którym sam działam, organizuje w małej i niezwykle gościnnej miejscowości pod Wrocławiem letni obóz teatralny dla młodzieży z całego kraju. Obóz jest całkiem komercyjny, więc sytuacja powinna być czysta: sprzedajemy usługę, uczestnicy są z niej zadowoleni albo nie, w zależności od tego polecą ją znajomym i przyjadą za rok albo narobią nam czarnego PR-u; to drugie szczęśliwie się nie zdarzyło. Przez te dwa intensywne tygodnie buduje się jednak silna wspólnota – jeżeli część uczestników kontynuuje tę relację poza zakreślone umową kupna-sprzedaży ramy czasowe, to wartość dodana, z której się cieszymy i o którą staramy się dbać już bez umów. Ale co zrobić z mieszkańcami owej miejscowości, którym na dwa tygodnie wywracamy życie do góry nogami, którzy stają się częścią tej samej wspólnoty, ale żadna umowa nie zapowiadała im, że po dwóch tygodniach znikniemy na rok? Jak reagować na ich oczekiwania, na prośby, żebyśmy zostali?
Czas celebrytów
Nie chodzi tu o załamywanie rąk, kiedy zabraknie dotacji, i oskarżanie całego świata, że nic się nie da zrobić. Da się, może nie tak samo, jak dało się w czasach studenckich, bo poza realizowaniem wysokich idei trzeba też z czegoś żyć – ale nie byłoby nas wszystkich w offie, gdyby nie właśnie wiara w to, że się da. Alatyr nie przeniesie się pod Wrocław, ale będzie tam wracał. Realistyczny nie przestanie mieć poczucia, że potraktowano go niegodnie, ale nie ustanie w działaniach kulturalnych, tyle że poza swoim matecznikiem. Teatr w Krzywym Zwierciadle z przywoływanej już wcześniej Stepnicy przez ostatnich kilka lat – poprzez Gminny Ośrodek Kultury, w strukturach którego działa – był beneficjentem programu Lato w Teatrze, organizował szeroko zakrojone zajęcia warsztatowe, cieszące się dobrą frekwencją i zakończone dużymi widowiskami plenerowymi. Takimi z prawdziwego zdarzenia, z ogniem i barykadami z opon. W tym roku Instytut Teatralny pominął Stepnicę w kolejnym naborze do projektu. Efekt jest tylko taki, że zamiast Lata w Teatrze odbędzie się tam Letnia Akademia Teatralna. Pewnie trochę bardziej kameralna, na pewno z mniejszym budżetem – ale to XI edycja Akademii, podczas gdy dopiero dziesiąta LwT. Ośrodek kultury zna swoją współodpowiedzialność za offowe działania.
Nie wiem i nie chcę wyrokować, czy taka sytuacja jest wciąż chlubnym wyjątkiem od reguły, czy świadomość wartości współpracy z offem rośnie dość szybko, by proporcja zmieniała się na korzyść ruchu niezależnego. W jednym i drugim przypadku nie jest ona jednak nadal standardem. Nawet jeśli Stepnica czy Goleniów znalazły swoje ścieżki, nawet jeśli Szwalnia nie ma już takich problemów z władzami Łodzi, jakie miewała, a Warszawa debatuje nad procedurami partnerstwa publiczno-prywatnego, równocześnie patowe sytuacje tego rodzaju, co w Skierniewicach, wciąż są na porządku dziennym. Więcej słyszy się o nich, kiedy wydarzą się w dużych ośrodkach; dopiero co po licznych groźbach i ostrzeżeniach zamknięto warszawską siedzibę Teatru TrzyRzecze, który po zaostrzeniu konfliktu z władzami macierzystego Białegostoku został kilka lat temu przez postępową stolicę chętnie przygarnięty. Teatr to w istocie konfliktowy, można mieć wobec jego pozaartystycznych działań wątpliwości, ale wypadałoby rozwiązać je inaczej niż poprzez niepozostawiające wyboru zalecenie z kontroli przeciwpożarowej. W taki sposób, tyle że bodaj za pomocą inspektoratu budowlanego, Skierniewice wykurzyły Realistyczny z pierwszej siedziby. Już po śmierci Palucha, jeszcze przed wywalczeniem nowego miejsca i pozyskaniem europejskiego grantu. Ile razy można odbijać się od dna?
Pewnie dlatego to właśnie od Realistycznego wyszedł najbardziej przejmujący teatralny komentarz do tego problemu. Ostatnia premiera bezdomnego już Teatru, BUM, jest swoistym suplementem do zrealizowanego jeszcze w Skierniewicach Manifestu. Suplementem gorzkim, bo o ile Manifest stawiał pytania o idee w bezideowej rzeczywistości, o zwyczajny rozsądek w ważeniu społecznego zaangażowania i ponoszenia jego prywatnych kosztów, o motywacje działań podejmowanych raczej z wewnętrznego imperatywu niż kalkulacji ich efektów, o tyle BUM pyta właśnie o odpowiedzialność za owe efekty – i pyta takim tonem, jakby szukał winnego. „Cztery dziewczyny wysadziły Polskę” – dowiadujemy się na starcie i, znając wcześniejsze dokonania Realistycznego, zwycięskie marsze przez festiwale teatralne poparte efektywną pracą społeczną, nie sposób nie przyznać temu racji. Tyle tylko, że ów „czyn” (romantyczna nomenklatura użyta jest tu nieprzypadkowo) natychmiast zostaje zawłaszczony przez cudze narracje. Wysadzenie kraju komentowane jest przez wszystkich, od Putina po papieża, każdy chętnie wyraża poparcie albo gani młode rewolucjonistki, dziewczyny trafiają na okładki kolorowych magazynów, zyskują sławę – ale jest to popularność oderwana od ich faktycznych motywacji. „Czyn” staje się faktem medialnym, pod którym tym łatwiej się podpisać, im bardziej nie przyłożyło się do niego ręki, im większa pewność, że nie poniesie się jego konsekwencji. Wobec tego dziewczyny muszą mierzyć się nie tylko z rzeczywistymi jego skutkami – to przecież tyle razy przywoływane już rezultaty jakościowe, wyrażające się w relacjach człowiek-człowiek – ale też z zewnętrznie nabudowanymi nań narracjami. Ich świat, już wcześniej na równi traktujący słowa Buddy, Gandhiego i Paulo Coelho, relatywizuje się tak bardzo, że żeby utrzymać własne poglądy i przemycić choć odrobinę prawdy o „czynie” w opowieści o nim, dziewczyny muszą przyjąć narzuconą im celebrycką etykietę. Szkolą się z udzielania odpowiedzi, które trudno będzie przeinaczyć, poddają zespołową wspólnotę managerskiemu leadershipowi, tracą sens, trafiają na kozetki. Jedyne dostępne w tych okolicznościach metody ochrony własnych prawd i tak sprowadzają się do przekształcenia ich w kontrnarrację wobec narracji bardziej kłamliwych. Prawda ginie w zimnej rozgrywce z silniejszymi graczami.
Gdyby podobny spektakl usiłował zrealizować teatr mniej doświadczony – w obu znaczeniach tego słowa – zabrzmiałoby to fałszywą nutą. Realistyczny ma do takich pytań pełne prawo. Kiedy w BUMIE pluszowy miś, podwieszony pod balon z helem w dziecięcej zabawie, wraca zwyrodniale wielki i w ramach swojej zabawy wypruwa z dawnej właścicielki watę, warto zastanowić się nad konsekwencjami, jakie ponosi off za swoje działania na wszystkich poziomach. Czy zmiana społeczna, do jakiej prowadzi, jest słuszna, potrzebna tym, z którymi off pracuje? Czy lepiej iść na kompromisy, biorąc odpowiedzialność za ludzi, czy stawiać sprawy na ostrzu noża, biorąc odpowiedzialność za własną postawę? Gdy ze sceny pada pytanie-oskarżenie „dlaczego uzurpujecie sobie prawo do decydowania za innych, do przemawiania w ich imieniu?”, jest ono zadane tak samo ministerstwu, prezydentowi Jażdżykowi, lokalnym mediom, jak i samym dziewczynom. To samo pytanie powinien zadawać sobie i władzom każdy niezależny twórca i działacz – na wszelki wypadek, zanim stanie się więźniem cudzej narracji. I pod warunkiem, że odpowiedzią będą rzeczywiście powody, a nie rezygnacja.
Czytam rewelacje o planach MKiDN dotyczących nowej ustawy o prowadzeniu działalności kulturalnej – czyli regulującej relacje ministerstwa, samorządów i podległych im instytucji kultury. Pośrednio więc też całego trzeciosektorowego offu. I zgadzam się, że dzisiejszy system jest niewydolny. I rozumiem, że mowa ledwie o „dalekich planach”, bez konkretów – powyższe pytania to tylko wierzchołek góry lodowej. Ale boję się, że nikt sobie tych pytań nie zada, a każda mechaniczna zmiana – czyli każda, która nie wynika z utopii społeczeństwa obywatelskiego – będzie tylko jedną z naskórkowych narracji, popartą medialnym uśmiechem. Nie widzę w ministerstwie Filipów Springerów, nie widzę też w samorządach tej ciekawości człowieka i dociekliwości. Kto w takim razie poniesie odpowiedzialność za naszą odpowiedzialność?