Przejrzawszy po raz pierwszy listę spektakli zgłoszonych na konkurs The Best Off w poszukiwaniu tych, które uważałem za warte wyróżnienia, ale z różnych przyczyn nie zmieściły się w finale, stworzyłem zestawienie liczące aż 16 tytułów – trzykrotnie za dużo. Listę trzeba było zweryfikować, wybierając już tylko te przedstawienia, na które bez wątpienia chciałem zwrócić uwagę. W efekcie skreślań i przywróceń, i znów skreślań, i znów przywróceń pozostało sześć pozycji – bardzo różnych, wybranych też niekoniecznie z tych samych powodów i według tych samych kryteriów. Oczywiście łączy je to, że zrobiły na mnie wrażenie, wciągnęły, zaskoczyły. Ale to samo mogę powiedzieć o wielu innych przedstawieniach obejrzanych w ramach konkursu, więc nie moje reakcje były kryterium ostatecznym. O wyborze zadecydowała świadomość, że nasz werdykt stanowi jakiś rodzaj wskazówki dotyczącej tego, co dziś dzieje się na teatralnym polskim offie i tego, jak my sami postrzegamy to zjawisko i co chcielibyśmy w jego ramach popierać.
Z tego punktu widzenia nie jest przypadkiem, że w mojej szóstce tylko jedno przedstawienie zostało wyreżyserowane przez mężczyznę, a spośród pozostałych aż cztery reprezentują teatr kobiecy, by nie powiedzieć feministyczny. Używam tego terminu, nawet jeśli mam świadomość, że nie wszystkie twórczynie wybranych przedstawień mogą chcieć być wiązane z feminizmem (mam jednak nadzieję, że większość nie będzie miała nic przeciwko). W dziwnym kraju, jakim jest Polska, feminizm stał się prawie obelgą, co może wynikać właśnie z tego, że także jego przeciwnicy wiedzą, jak potencjalnie wielka jest jego siła. Jeśli przyjąć prostą definicję, że podstawowy gest feministyczny to umieszczenie kobiet w centrum uwagi, to trzeba powiedzieć, że we współczesnym offie jest to zjawisko o wielkiej sile i jednocześnie naprawdę nowe. O ile w tak zwanych złotych latach teatru studenckiego i alternatywnego „błaźnice” (by użyć tytułu książki Katarzyny Kułakowskiej) stanowiły mniejszość podporządkowaną męskim liderom, o tyle dziś wydają się nadawać ton temu, co w teatrze niezależnym naprawdę inspirujące i ważne. Tworzą zarazem realną alternatywę dla teatru mainstreamowego, gdzie kobiety owszem, odgrywają ważną rolę, ale działają w większości w ramach instytucji o podwalinach patriarchalnych, rządzonych przez mężczyzn. W odróżnieniu od instytucjonalnego „repu” teatr offowy ma możliwość przekształcenia zasad organizacyjnych i procesów pracy w taki sposób, by zerwać z patriarchalną hierarchią i zasadą dominacji męskiego spojrzenia wpisanymi jako rzekome oczywistości i w kształt przestrzeni, i w dramaturgię tradycyjnego teatru dramatycznego. Osobiście widzę w tym ogromną szansę na wyjście offu z klinczu i stuporu, w jakim tkwi, odkąd w latach 90. ubiegłego stulecia najgłośniejsi artyści działający w mainstreamie wprowadzili w jego obręb strategie i rozwiązania niegdyś definiujące off.
Spośród zespołów uczestniczących w konkursie The Best Off najwybitniejszymi przedstawicielkami tego kobiecego offu czy też – może tak lepiej? – teatru kobiecej alternatywy są dla mnie artystki tworzące kolektyw Teraz Poliż oraz ich znakomite przedstawienie Kto się boi Sybilli Thompson? Wszystko mi się tu zgadzało i wszystko potwierdzało wyjątkowość tego przedsięwzięcia. Podziwiam świadomość twórczyń, które wybrały zapomniany dramat Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej Kochanek Sybilli Thompson, by za jego pomocą rozmontować uwewnętrznione schematy postrzegania i ustanawiania kobiecości i młodości, łącząc konwencje storytellingu, wystawy osobliwości i reality show, a kończąc całość bezpośrednią rozmową z widzami i widzkami. Całkowicie odmienna jest praca z przestrzenią, przez którą aktorki przeprowadzają widzów, zmuszając ich do zmiany perspektywy, dosłownie pozbawiając stałego i uprzywilejowanego miejsca, co w końcu staje się podstawą do stworzenia ram dla rozmowy. Oryginalność rozwiązań nie jest tu przy tym jakimś popisem nowoczesności, ale precyzyjnie dobraną i rozegraną strategią czy też raczej zespołem strategii. Aktorki wiedzą, co i dlaczego robią. Ich działania (wcale niełatwe) są precyzyjne i celne jak cięcie skalpela. Większość przedstawienia utrzymana jest w minimalistycznej estetyce, która rozbraja anachroniczny sentymentalizm i pewną naiwność tekstu Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Pozorna prostota i łatwość przy bliższym namyśle odsłania złożoność zastosowanych procedur, do których zrozumienia wcale nie jest potrzebne sto przypisów z Judith Butler i Julii Kristevej, bo tłumaczą się w obrębie samego przedstawienia. Jeśli więc ktoś zapytałby mnie, jak moim zdaniem wygląda dziś najlepszy polski off, to bez wahania poleciłbym mu właśnie Kto się boi Sybilli Thompson. W moim poczuciu to zapowiedź alternatywnego teatru nadchodzących lat, nie odwracającego się z nostalgią ku chwalebnej przeszłości, ale mierzącego się z wyzwaniami współczesnymi i poszukującego dzisiejszych i jutrzejszych odpowiedzi.
Do formacji Teraz Poliż mam jedno zastrzeżenie – że nie zgłosiły tego przedstawienia do konkursu „Klasyka Żywa”. Nie wiem, czy jego jury podzieliłoby mój entuzjazm, ale przynajmniej jego członkowie mieliby o czym podyskutować…
Takie same pretensje mam do Teatru Alelale, którego twórczynie przygotowały bardzo interesującą inscenizację innego zapomnianego kompletnie dramatu – Snów Marii Dunin Karola Irzykowskiego. Znów też, podobnie jak w przypadku Sybilli Thompson, przedstawienie o kobiecości buduje swoją odmienność poprzez wykorzystanie niestandardowej przestrzeni. O ile jednak Teraz Poliż rozwija całe bogactwo dramaturgii przestrzennej o charakterze dynamicznym i zmiennym, o tyle Alelale posługują się przestrzenią znalezioną – rodzajem postfabrycznego loftu wypełnionego sprzętami i przeszłością. Z tej rupieciarni wyciągają Sny Marii Dunin, traktując je jak zagadkę, dziwny dokument przeszłości, który próbują zrozumieć i jednocześnie inscenizują za pomocą znalezionych przedmiotów, proponując oryginalną formę teatru animacji. Pozwala to zachować dystans do tekstu wyjściowego, który chwilami traktowany jest wręcz jak zestaw męskich fantazji. Zarazem troska o formę chroni twórczynie przed offowymi schematami uznającymi sam fakt „mówienia za siebie” za wystarczający dla zrealizowania wartościowego przedstawienia. Może chwilami ta forma zbytnio wytłumia zaangażowanie aktorek, które sprawiają wrażenie, jakby zajmowały się Marią Dunin nie dlatego, że jest im jakoś bliska, ale dlatego, że to „ciekawe”. Ale i tak wolę tę precyzyjną i dojrzałą kompozycję formalną od wzruszających opowieści o prywatnych doświadczeniach lub wykrzykiwania świeżo odczutej niechęci do świata.
Oryginalność formalna i nieokiełznana wyobraźnia artystyczna wręcz poraziły mnie w przedstawieniu Nomadka Katarzyny Pastuszek i Teatru Amareya. A może dokładniej: poraziłyby (i nie tylko mnie), gdyby przedstawione nam nagranie nie było tak skandalicznie złe. Można je wręcz pokazywać jako przykład tego, jak nie filmować przedstawień teatralnych. Rozumiem jednak, że teatr nie miał innego filmu i koniec końców jestem wdzięczny, że choćby w taki sposób miałem możliwość zobaczenia tej niesamowitej kompozycji łączącej historię życia kobiety urodzonej na Grenlandii i deportowanej wraz z wieloma innymi dziećmi do Danii, gdzie miała być poddana procesom „cywilizowania” według wzorców zachodnich. Sama bohaterka, Louise Fontain, jest obecna na scenie, wprowadzając w przedstawienie konkret swojej nieodrzucalnej osobowości i biografii. Wraz z konkretem sprawianych na scenie ryb i ostrzy noży, pod którymi tańczy naga kobieta, raniąc sobie skórę, tworzy ciąg realności, które – paradoksalnie – stanowią fundament scenicznej poezji najwyższego lotu. To być może najoryginalniejsza propozycja, jaką mieliśmy w zestawie. Przedstawienie rzeczywiście, a nie tylko w deklaracjach poszukujące własnych środków i nieoglądające się na przyzwyczajenia widzów. Jeśli jednym z elementów definiujących off jest eksperyment (a tak wszak być powinno), to Nomadka z pewnością jest „the best off”.
Przy okazji warto może zwrócić uwagę na to, jak wiele przedstawień tanecznych pojawiło się w konkursie. Podejrzewam zresztą, że to tylko część tego, co pojawić się mogło, bo prawdopodobnie niektórzy artyści albo nie dowiedzieli się o The Best Off, albo uznali, że nie jest do nich adresowany. Tymczasem taniec i teatr tańca jak najbardziej mieści się w formule szeroko rozumianego offu, zaś propozycje taneczne zgłoszone do tegorocznej edycji w zdecydowanej większości wyróżniały się jakością, dojrzałością i oryginalnością. A skoro głosimy hasło przekraczania granic, to absurdalne jest zastanawianie się nad tym, czy przedstawienia taneczne są teatralne, czy nie. Podział na teatr, operę i balet stosować można w gmachu przy placu Teatralnym w Warszawie, ale już na ulicy Lubelskiej nikt się nim nie przejmuje. I słusznie.
Inne zjawisko, które przy okazji przeglądu zostało rozpoznane, to duża liczba przedstawień solowych, nazywanych zazwyczaj monodramami. Nie byłbym tak chętny do odnoszenia tej historycznej nazwy do przedstawień stosujących zupełnie inne konwencje. Sam fakt, że na scenie znajduje się tylko jedna wykonawczyni, nie decyduje jeszcze, że przedstawienie jest monodramem. Bardzo dobrym przykładem jest Brudło z Wąchabna, autorskie przedsięwzięcie Alicji Brudło i Weroniki Fibich. Twórczynie nazywają je „śledztwem teatralnym”; ja powiedziałbym, że samo przedstawienie to przetworzenie konwencji wykładu performatywnego. Brudło z Wąchabna to sceniczna podróż ku własnym korzeniom, dosłowne „odnajdywanie w sobie przodka” (nie dziwi, że projekt wsparł Instytut Grotowskiego) poprzez etnomuzykologiczną pracę badawczo-artystyczną nad wielkopolskimi instrumentami ludowymi. Prowadzona lekko, z humorem (wszelkie parodie konwencji akademickich są mi bardzo sympatyczne), dowodzi, że praca z tożsamością i tradycją nie musi być zaraz serwowana w sosie rytualnym i z uniwersalistyczno-patetyczną posypką. Oczywisty dystans budowany już choćby przez to, że performerka dokleja sobie wąsy, by upodobnić się do swojego pradziadka – ludowego muzyka, nie przeszkadza wcale w tym, by w finale w jednym ciele byli obecni oboje, każde w swojej odmienności. Podejrzewam, że precyzyjnie odgrywane roztrzepanie „wykładowczyni” może nie przypaść do smaku miłośnikom ciężkich antropologicznoteatralnych gulaszy, ale myślę, że to tożsamościowe kaszotto polubią rówieśnicy twórczyń.
A skoro już wjechaliśmy na pogranicze teatru i antropologii, to czas może najwyższy na jedno z najodważniejszych przedstawień, jakie znalazło się w zestawie konkursowym. Nie, nie jest to żadna skandalizująca prowokacja czy bezkompromisowo awangardowy eksperyment. Wprost przeciwnie: przedstawienie nawiązuje do tradycji i wprost inscenizuje dawne obyczaje. Ale robi to w taki sposób, że nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Mowa o spektaklu Kopidoł Teatru Naumionego z Ornontowic na Górnym Śląsku w reżyserii Iwony Woźniak. Chcę zwrócić uwagę na to przedstawienie nie tylko dlatego, że reprezentuje frapująco dużą grupę bardzo interesujących przedstawień śląskich. Zwracam na nie uwagę przede wszystkim dlatego, że po prostu zatkało mi dech w piersiach to, w jak prosty i uczciwy sposób siła autentycznej performatywnej tradycji żałobnej została tu nie wykorzystana, ale wzmocniona przez pracę teatralną reżyserki i aktorów. Spektakl Teatru Naumionego i Iwony Woźniak to zarazem ważny dowód na to, jak fałszywy jest podział na „artystyczny” off i „hobbystyczny” teatr amatorski. Z jednej strony rozumiem konieczność jego wprowadzenia, z drugiej – bardzo przestrzegałbym przed rozlegającymi się niekiedy tonami fałszywego poczucia wyższości. Być może tak blisko życia jak Naumiony da się pracować tylko w teatrze choćby częściowo amatorskim, miłośniczym? Może tylko w takim teatrze możliwe jest stworzenie tak niezwykłego, wielopokoleniowego zespołu? I w końcu może tylko w takim teatrze da się zrealizować taką wersję Teatru Śmierci, jaką kończy się to przedstawienie?
Wspomniany na początku jedyny wybrany przeze mnie spektakl wyreżyserowany nie przez kobietę to Pożegnanie z Bogiem – sceniczna wersja one-women show Julii Sweeney, przekształconego w pełnoobsadowe przedstawienie łączące plan aktorski i cieniowy, teatr opowiadania i piosenkę aktorską. Autorem scenariusza tekstowego i muzycznego oraz reżyserem całości jest Kamil Przyboś, a spektakl to typowa jednorazowa produkcja stworzona przez zespół powołany wyłącznie na jej potrzeby. Mamy więc przykład działania wręcz przeciwstawnego (jeśli nie wrogiego) etosowi offowemu, w którym tak bardzo ceni się zespołowość, wspólnotę i długofalową współpracę. Nie mam nic przeciwko wspólnotom jako takim, ale liczba ran, krzywd i trujących miazmatów będących skutkiem dominacji „etosu” zespołowego każe strzec się idealizacji i twierdzenia, że tylko zespół, najlepiej stały i powiązany przyjacielskimi więzy, może stworzyć wybitne i ważne przedstawienie. Festiwalowa w zasadzie produkcja (przedstawienie miało premierę na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu) dowodzi, że to nieprawda. „Komercyjne” zasady produkcji zostały tu z powodzeniem wykorzystane do stworzenia wypowiedzi podejmującej temat religii i rozstania z nią w sposób dojrzały i serio (choć bez nadmiernego zadęcia). W polskim kontekście jest to wypowiedź politycznie odważna i intelektualnie ożywcza, a jej znaczenie wydaje się jeszcze rosnąć na tle zaskakująco niewielu przedstawień choćby usiłujących dotknąć podobnych zagadnień. Nie jestem przekonany, że teatr offowy dla zaznaczenia swojej odmienności powinien sięgać po tematykę polityczną rozumianą w taki sposób, jaki dominuje dziś w debacie publicznej. Obawiam się, że mogłoby się to skończyć powielaniem wzorca poznańskiego K. Moniki Strzępki lub piosenek Czerwonych Świń, których jest liderką. Nie ulega jednak wątpliwości, że off powinien szukać sposobów na odniesienie się do współczesnych sporów ideowych i politycznych, o ile jednak ma na ich temat do powiedzenia coś innego niż gazety polskie i wyborcze. Kamil Przyboś chyba ma, a na pewno mówi innym tonem niż pozostali. I to już samo w sobie jest ożywcze.
Kusi mnie, by mimo wszystko wspomnieć jeszcze o kilku innych przedstawieniach, które w konkursowym zestawie zwróciły moją uwagę. Ale i tak docieram już do sugerowanych granic objętości tego tekstu, więc trzeba się powstrzymać. Więc tylko jedno jeszcze: podziękowania dla wszystkich uczestniczek i uczestników Konkursu, wszystkich twórczyń i twórców polskiego offu, dzięki którym coś, co wydawało mi się przez chwilę wspomnieniem przeszłości, ujawniło się także jako zapowiedź teatru, który nadchodzi.