Rozmowa z Maciejem Ratajczykiem
Marta Poniatowska: Jeszcze do niedawna na twoim facebookowym profilu określały cię takie hasła, jak: student teatrologii UJ, słuchacz Otwartego Uniwersytetu Poszukiwań, uczestnik Akademii Teatru Alternatywnego, reżyser Teatru Kingdom of Curvy Fork, aktor Teatru Brama. Obecnie pojawiły się nowe: dyrektor spółki Ogrody Kultury, Art Director w Best Choice BC, Stowarzyszenie Po Prostu Sztuka, właściciel P’Art One Pub Szczecin. Czy to oznacza, że teatrolog i offowy artysta został teraz biznesmenem?
Maciej Ratajczyk: To było tak, że: „ja nie mam nic, ty nie masz nic…”. A na poważnie: to, w jakim miejscu jestem teraz, jest wbrew pozorom naturalną konsekwencją wszystkich moich poprzednich zainteresowań i wyborów. Najpierw tego, że próbowałem od teatru trochę uciec i po wielu latach spędzonych w Bramie na kierunek studiów wybrałem geologię (a to jest akurat popłatny zawód – mało jest ludzi, którzy mają takie kwalifikacje, pracują głównie na platformach wiertniczych i zarabiają niezłą kasę). Rzuciłem je po roku, ale to był dla mnie ważny czas – bardzo dużo wtedy czytałem, nadrabiałem lektury (gdy potem wpadłem na to, że chcę zdawać na teatrologię, miałem przeczytane prawie wszystko z tego, o czym miałem się dopiero zacząć uczyć), poznawałem ludzi. W międzyczasie próbowałem zdać do szkoły teatralnej – oblałem, ale dzięki temu zacząłem się tak naprawdę zastanawiać, czy ja właściwie chcę być aktorem. I doszedłem do wniosku, że nie, że nie chcę być aktorem, tylko autorem. Autorem tego, co wydarza się między ludźmi – taką osobą, która zapala innych do działania, która tworzy małe punkty zapalne, umożliwia dostęp do niekonwencjonalnej sztuki. To było związane również ze wszystkimi festiwalami, na których jako młody chłopak uczyłem się teatru od strony techniczno-organizacyjnej: Bramat, Łaknienia, Chichot, Przypływ, Sztukowanie, Kontrapunkt, Spoiwa Kultury… To była moja pierwsza zawodowa praktyka.
Ale zanim zostałeś praktykiem, bardzo porządnie odrobiłeś teorię?
Te studia, to znaczy teatrologia, były bardzo ważne, ale też zapędziły mnie trochę w kozi róg. Było mnóstwo zajęć – poruszania się ciągle w tych samych tematach, schematach. Miałem wrażenie, że tam dużo się rozmawia dla samej rozmowy. Gadaliśmy o tym, co się dzieje w Polsce, ale tak naprawdę mieliśmy żywy podgląd jedynie tego, co działo się w Krakowie. Nie jeździliśmy na festiwale do Warszawy czy Wrocławia – co najwyżej oglądaliśmy nagrania. Dwa razy, dzięki inicjatywie samorządu, pojechaliśmy do Gardzienic, i dopiero tam, na miejscu, mogliśmy uświadomić sobie, o co w tym wszystkim chodzi; wcześniej mieliśmy tylko jakieś szczątkowe informacje. A teatrologia to powinny być studia w drodze – powinniśmy jeździć wszędzie tam, gdzie coś ważnego się wydarza, obserwować pracę, uczestniczyć. Trudno to jednak zrobić w systemie uniwersyteckim, który zakłada, że musisz mieć przede wszystkim wyrobione obecności. Walczyłem z tym przez całe pięć lat i nawet mi się to udawało: za każdym razem kiedy opuszczałem zajęcia, potrafiłem udowodnić, że robię to po coś, że to jest część mojej edukacji. Co roku w lutym na miesiąc znikałem ze studiów, żeby robić w Goleniowie festiwal, ale zawsze mówiłem wtedy swoim profesorom: „Jestem w stanie zagwarantować wam nocleg, przyjedźcie i zobaczcie, co tutaj robię”. Nikt nie przyjeżdżał, ale zachowywali się bardzo w porządku. Chyba doceniali to, że nie staram się im mydlić oczu, tylko uczciwie stawiam sprawę.
Kiedy byliśmy na pierwszym roku, profesor Dariusz Kosiński powiedział nam, żebyśmy po tych studiach za dużo nie oczekiwali, a z drugiej strony żebyśmy oczekiwali dużo. Że możemy po nich robić wszystko albo nic. Ogromna część kolegów robi teraz w życiu zupełnie coś innego: pracują w barach, w klubach fitness… Ja z jednej strony też mógłbym mówić, że to była nauka po nic, a z drugiej była i jest dla mnie ogromnie ważna.
Czy właśnie ta wątpliwość, co teatrolog może robić w życiu, uruchomiła w tobie myślenie biznesowe? Równolegle jeździłeś przecież na zjazdy Akademii Teatru Alternatywnego, przymierzałeś się do egzaminów na reżyserię, pisałeś dramaty…
To wszystko było ze sobą związane. Już w 2012 roku, jeszcze na długo przed ATA-ą, razem z kilkoma teatralnoalternatywnymi przyjaciółmi przymierzaliśmy się do założenia stowarzyszenia – podglądaliśmy trochę Bramę, chcieliśmy coś robić, działać, pisać projekty, tworzyć spektakle, organizować festiwale. Ale trudno nam było wtedy przejść przez te wszystkie formalności – chyba z sześć razy składaliśmy dokumenty i za każdym razem robiliśmy jakiś głupi błąd, za który nam je odrzucali. To nas dość skutecznie i na długo zniechęciło. W końcu jednak dopadł nas taki czas, kiedy musieliśmy się już na poważnie nad sobą zastanowić. To jest kwestia wyboru: rodzice nie dają ci już pieniędzy i musisz zdecydować, czy idziesz tą drogą, co większość ludzi, czy trochę trudniejszą, ale bardziej niezależną. I w końcu spotkaliśmy się z moim kolegą Maćkiem Ławickim, przegadaliśmy i tego samego dnia założyliśmy własną firmę.
A ta firma wiedziała już, co chce robić?
Najpierw wymyśliliśmy nazwę: Ogrody Kultury. Ale tak na serio – od samego początku chcieliśmy zajmować się organizacją koncertów. Pierwszy zorganizowaliśmy dziesięć dni po założeniu spółki – przyniósł nam zysk w wysokości czterystu złotych. To był czysty dochód: sala, zespół, technika, materiały promocyjne – wszystko zostało opłacone.
Jeśli startowaliście z zerowym budżetem – skąd wzięliście pieniądze na te wszystkie opłaty?
Umówiliśmy się wszędzie na odroczony termin płatności. To bazowało tylko na sprzedaży biletów. Nie było żadnych zewnętrznych środków: ani sponsorów, ani dotacji. Zrobiliśmy kilka takich wydarzeń. Bywały momenty, że trzeba było dokładać z odłożonych prywatnych pieniędzy, bywały takie, gdzie to się wyrównywało. Popełnialiśmy błędy – na przykład wyłożyliśmy na jakiś koncert kilka tysięcy i nikt nie przyszedł, bo nie pomyśleliśmy o tym, że środa to nie jest dobry dzień na takie wydarzenie, a sala akurat była wolna. Ale cały czas nakręcaliśmy się wzajemnie na działanie. W końcu po roku, kiedy zrobiliśmy podsumowanie, okazało się, że lista tego, co udało nam się zorganizować jest całkiem długa, ale fizycznie nie mieliśmy z tego ani złotówki. Wszystko szło na opłaty, ZUS-y, koszty. Nawet te nasze pierwsze czterysta złotych – nie dość, że to było na pół, to jeszcze za ZUS trzeba było zapłacić czterysta siedemdziesiąt złotych… Zacząłem kupować książki: Jak prowadzić negocjacje, Zakładam i prowadzę swoją firmę, Jednoosobowa działalność gospodarcza. Jednocześnie pracowałem na moją ekipę teatralną i moje festiwale – dlatego w ramach dyplomu Akademii Teatru Alternatywnego zamiast robienia spektaklu zorganizowałem cykl szkoleń.
Udało ci się w tym wszystkim ciągnąć równolegle działania artystyczne?
Ja pracuję zrywami i przede wszystkim mam wokół siebie ludzi, których bardzo dobrze znam, bardzo lubię i którzy chcą razem pracować – nawet jeśli nie spotykamy się regularnie. Nie działamy tak, jak na przykład Brama, Krzyk czy W Krzywym Zwierciadle – oni kształcą sobie kolejne młode ekipy, z którymi robią spektakle, jeżdżą po festiwalach, a potem ci ludzie dorastają i odchodzą na studia, a na ich miejsce przychodzą następni. Ja raczej bazuję na osobach, z którymi łączy mnie wieloletnia zażyłość, z którymi się przyjaźnię – to wszystko opiera się na nas i działa bardzo naturalnie. Bywają takie próby, że spotykamy się po miesiącu niewidzenia, wchodzimy na salę Bramy o piętnastej i do dwudziestej pierwszej jest po prostu rozmowa – nikt nawet nie próbuje wyjść na scenę. Ale to działa jak gąbka, którą ktoś wyciśnie, a potem ona nasiąka z powrotem i nagle pojawia się jakiś strzał, błysk, jakaś chemia, i wszyscy w to idziemy. I na to zawsze znajdę czas i siłę. Zdarza mi się oczywiście w tym natłoku wszystkiego, że zaczynam się denerwować, że nie mam czasu dla siebie. Ale potem sobie uświadamiam, że cały ten czas jest dla mnie. Bardzo dużo się uczę, poznaję ludzi i to jest mocno rozwojowe, więc właściwie cały ten czas spędzany na pracy jest też moim czasem dla siebie.
Obecnie oprócz Ogrodów Kultury prowadzisz też stowarzyszenie i jesteś współwłaścicielem pubu. To są oddzielne działania czy jakoś się ze sobą łączą, dopełniają?
Jak najbardziej się dopełniają. Jedno wynika z drugiego i tak naprawdę trudno to rozdzielić. Ogrody Kultury jako firma były i są naszą bazą. Ale od początku chcieliśmy poszerzyć działalność, nie ograniczać się tylko do organizacji koncertów; zależało nam także na tym, żeby otworzyć się na nowych ludzi. I kiedy wreszcie udało nam się przebrnąć przez te założycielskie formalności – stowarzyszenie stało się dla nas bardzo dobrym zapleczem choćby do realizacji festiwali, mogliśmy też zacząć się ubiegać o jakieś niewielkie dotacje. Działalność gastronomiczna również pomaga nam finansować zdarzenia artystyczne. Taki model biznesowy zrodził się naturalnie: trudno było pozyskać sponsora na małe koncerty typu cztery osoby grające alternatywnego rocka – żeby zapłacić za sprzęt, akustyka, dać zespołowi drobną gażę, musieliśmy zacząć zarabiać na barze. Obecnie mamy lokal na ul. Monte Cassino w Szczecinie, od wakacji nawiązaliśmy też stałą współpracę z Ośrodkiem Teatralnym Kana – ich Łąka, a potem Piwnica stały się dla nas miejscem, w którym regularnie działamy zarówno artystycznie, jak i gospodarczo. Poza tym od długiego już czasu szukamy miejsca, w którym moglibyśmy organizować koncerty średniego formatu, zderzając ze sobą takie kapele jak świetny, a nieznany jeszcze szerszej publiczności Missing Link i na przykład Voo Voo – żeby te różne pokolenia muzyczne dowiedziały się o sobie nawzajem i miały okazję się spotkać. W ogóle zależy nam na promowaniu zespołów, które są na początku swojej drogi – stworzyliśmy (tu znowu dzięki stowarzyszeniu udało nam się zdobyć dotację z Urzędu Marszałkowskiego) Przegląd Zespołów Młodszego Sortu DaNuta – rodzaj konkursu, w którym nagrodą jest występ na jednym z naszych festiwali i nagranie „epki”, czyli rejestracja nagrania w profesjonalnym studiu. Bardzo fajnie to działa – planujemy organizować to dwa razy do roku.
Wspomniałeś o sponsorach. Udaje wam się kogoś namówić do wsparcia takich było nie było niszowych przedsięwzięć?
Z pozyskiwaniem sponsorów jest na pewno dużo zachodu. Setki telefonów, mnóstwo spotkań, czasem umawiasz się z jakimś prezesem pięć razy i żadna rozmowa nie prowadzi do niczego… Ale z drugiej strony łatwiej później takimi środkami operować, rozliczać, nie ma tylu formalności, wszystko odbywa się na bardzo ludzkim kontakcie. Mam taki przykład z Wodociągów Goleniowskich: poszliśmy do nich po naprawdę małą kwotę, bo nam zabrakło – chodziło o 700 złotych. Z prezesem była świetna rozmowa – oprócz pieniędzy dał nam jeszcze dystrybutor, smycze, butelki, transport, a potem, kiedy okazało się, że brakuje nam jeszcze 300 złotych, po prostu nam je dorzucił. Powiedział, że jak jest potrzeba i jak już są naszym sponsorem, to są nim po to, żeby nam pomagać.
Jak myślisz, co zadziałało w tym i innych tego typu przypadkach? Imprezy, które robicie, są mimo wszystko średnio rozpoznawalne dla prezesów dużych firm. Jak ich do siebie przekonujecie? Entuzjazmem? Niekonwencjonalnością? Rozczulająco małymi sumami, o które się ubiegacie?
Myślę, że naszą siłą jest to, że oprócz takich podstawowych pakietów typu logo na plakacie czy ulotka sponsora w miejscu wydarzenia, potrafimy pokazać, że trafiamy do lokalnego środowiska. Jeśli działasz w takim miasteczku jak na przykład Goleniów, to właściwie nie ma znaczenia, czy to jest impreza niszowa, czy organizowana przez miasto. I w jednym, i w drugim przypadku działasz lokalnie. W Szczecinie robimy dopiero badanie rynku, sprawdzamy, co wychodzi, co nie, jak to działa. Dziewczyny codziennie dzwonią, starają się umówić nas na spotkania, na których przedstawiamy właśnie taki pakiet korzyści lokalnych. Dążymy do tego, żeby prezes jednej czy drugiej firmy przyszedł i był z nami na tej imprezie, zobaczył, co to są za ludzie, do których jego promocja dociera, żeby poczuł się częścią tego wydarzenia. Tego nie pokazują statystyki, a my stwarzamy taką możliwość. Z drugiej strony programujemy to tak, że raczej staramy się pozyskiwać kilku sponsorów na niewielkie kwoty, które – zsumowane – pozwalają już coś zrobić.
Czujesz, że doświadczenie teatralne pomaga ci podczas takich rozmów?
Moim bazowym, a jednocześnie najbardziej intensywnym doświadczeniem była praca z Bramą. A ona opierała się na przebywaniu z ludźmi. To jest podstawa wszystkiego. I też pewien rodzaj uczciwości, wiary w to, co się robi. To prędzej czy później przekłada się na skuteczność. I jeszcze – ważne, żeby wziąć pod uwagę to, że naprawdę działalność ludzi odbywa się na różnych płaszczyznach i że ktoś może cię po prostu nie rozumieć, może być zajęty swoimi sprawami. Że niekoniecznie chce ci robić pod górkę, może zwyczajnie ma w swoich priorytetach czterysta ważnych spraw, a ty jesteś czterysta pierwszą. I trzeba czasem uczynić wysiłek mówienia jego językiem. Chodzi o taką trochę zmianę mechanizmu, żeby nie wychodzić z pozycji „my chcemy to zrobić, bo to jest świetne”. Ale to nie jest dla mnie moment, w którym mógłbym w jakikolwiek sposób to analizować czy cokolwiek radzić. Cały czas się uczę – to wszystko wynika z kolejnych spotkań, rozmów. Jesteśmy firmą, która działa trzy lata, w dodatku od niecałego roku w nowej przestrzeni, w nowym dla nas mieście. Dopiero to budujemy. Staramy się cały czas uzupełniać to, co wiemy, wyczuwać potrzeby i oczekiwania. Często jest tak, że na siedemdziesiąt procent wiemy, że z czegoś nie będzie materialnej korzyści, ale podejmujemy się tego, bo uważamy, że to jest inwestycja w dalszą współpracę. To, co mówił profesor Bartoszewski: że nie wszystko, co warto, się opłaca i nie wszystko, co się opłaca, warto.
A czy w tym wszystkim zdarzyło się wam albo czy wyczuwacie takie niebezpieczeństwo, że za chwilę będziecie musieli iść na jakieś kompromisy, przemycać rzeczy, których nie chcielibyście robić?
Jeszcze nie. Ale niedawno mieliśmy taką rozmowę, w której bardzo mocno biliśmy się z własną moralnością. Dostaliśmy megaopłacalną biznesowo propozycję, ale nasza moralność totalnie nie pozwoliła nam w to wejść.
Czyli póki co macie poczucie, że wasza siła polega na byciu sobą?
I mam nadzieję, że tak zostanie. Dzięki temu ciągle mamy nakrętkę na siebie. Czasami lecimy z takimi pomysłami, które są totalnie nie do wykonania, ale ich nie „banujemy”. A z drugiej strony wiadomo, że w tym biznesie czasem trzeba schować ambicje do kieszeni i umieć powiedzieć: „OK, zróbmy tak, jak ty mówisz”. I staramy się pilnować struktury – jest grupa decyzyjna i w niej prowadzimy te najbardziej zakręcone dyskusje, a z resztą ekipy działamy na konkretach, zadaniowo.
A jak to działa u ciebie w teatrze?
W teatrze jest między nami umowa, że wszyscy jesteśmy twórcami. Często ludzie z zewnątrz uznają, że ja jestem reżyserem czy liderem. A ja po prostu jestem osobą decyzyjną – nie boję się podejmować decyzji. Tworzenie spektakli to u nas zawsze kreacja zbiorowa. Najważniejsza jest ta nasza wspólna obecność – to, że dobrze się razem czujemy i wspólnie tworzymy jakiś świat – na chwilę, na moment… Dla mnie z samego faktu, że działam w offie, wynika sposób pracy. Często szukam po omacku, staram się używać narzędzi, których nie znam, nowych, niekonwencjonalnych. Teraz biorę się za Gombrowicza i mógłbym spróbować go zrobić jeden do jednego, ale to mnie nie interesuje. Chcę go zdekonstruować.
A skąd bierzesz pieniądze na teatr? Wspierasz się firmą?
Tak się akurat składa, że my nasze spektakle robimy praktycznie bezbudżetowo. Czasem jak jest mi potrzebny jakiś rekwizyt, to go po prostu kupuję, nie zastanawiam się, kto mi da na to pieniądze. Jeszcze nie miałem takiej sytuacji, że potrzebowałbym na przykład siedmiu tysięcy złotych, żeby zrobić przedstawienie. Bo nasza teatralna działalność opiera się raczej na nas samych i na tym, co chcemy powiedzieć.
Czy to znaczy, że według ciebie teatr offowy może być robiony zupełnie bez pieniędzy?
Nie mnie to oceniać oczywiście, to jest tylko moje spostrzeżenie, ale wydaje mi się, że działalność offu można obecnie podzielić na dwie kategorie. W jednej z nich działa się przede wszystkim ideowo i w ogóle nie patrzy na środki finansowe. Wiem, że jeśli zadzwonię do Karola Barckiego albo Marka Kościółka i powiem: „Stary, jedziemy na drugi koniec Polski, robimy akcję przez trzy dni”, to on odpowie: „Totalnie jadę”. I nie będzie go nawet obchodziło, czy ktoś mu zwróci za podróż. Bo oni czują, że to jest ważne, żeby rozmawiać z ludźmi, spotykać się z nimi, pracować, pokazywać im to, co samemu się robi, i oglądać to, co oni robią, wysłuchiwać, co mają do powiedzenia. I nie ukrywam, że z takim podejściem w znacznej mierze się utożsamiam. A inni mają tak, że jak mają ustabilizowaną sytuację finansową, to chce im się robić teatr, ale jak brakuje środków lub długo jeżdżą ze spektaklami i nic z tego nie ma, to rezygnują…
Wiadomo, że pieniądze są niezbędne, bo żyjemy w takim, a nie innym systemie i nie da się tego zmienić. Ale chodzi mi o to, że coś takiego siedzi w człowieku, jakiś rodzaj determinacji, jakaś konieczność, że nawet jak nie ma pieniędzy, to chce, musi to zrobić. I to jest właśnie ta siła. Czy masz pięćset złotych, czy sto tysięcy – w offie tak naprawdę nie ma to znaczenia, jeśli chodzi o sam proces twórczy. To ma oczywiście znaczenie w robocie organizacyjnej, jeśli na przykład robisz festiwale czy te wszystkie działania animacyjne, edukacyjne. Ale nie jest warunkiem koniecznym, żeby robić teatr.
Ale czy nie jest tak, że składając takie deklaracje, off sam spycha się na margines, przypina sobie etykietkę takich, co to i tak zrobią, nawet jeśli nic nie dostaną? I oczywiście zagrają za darmo?
Tak, i to jest problem. Często dopada mnie wątpliwość, jak widzę mocny, młody spektakl i ludzi, którzy mają nim coś ważnego do powiedzenia: gdyby dać im na tę samą produkcję pięćdziesiąt tysięcy, to jak by ona wyglądała i czy to paradoksalnie nie zniszczyłoby tej sztuki? Nie jesteśmy nauczeni pracować z pieniędzmi w teatrze. A jednocześnie mam głębokie poczucie, że – aby off naprawdę się wzmocnił – powinien skończyć z graniem spektakli za darmo.
Ale przed chwilą mówiłeś, że robiąc teatr, nie powinno się myśleć o kasie?
Mówiłem to jako moja część teatralna. Ale moja część biznesowa podpowiada mi, że to naprawdę nie jest dobre, że przez wiele lat nauczyliśmy sami siebie, w środowisku, że gra się za darmo. Albo że robimy bilety po pięć złotych, bo się boimy, że nikt nie przyjdzie. Trudno, może czasem trzeba coś zaplanować w trochę dłuższej perspektywie. Trzeba ludzi nauczyć, że spektakl jest efektem końcowym, na który złożyło się mnóstwo rzeczy, jest wypadkową pracy z tekstem, treningów, poświęconego czasu, setek spotkań (nie mówiąc już o dojazdach, zamawianych w pośpiechu obiadach) i wszystkich działań, które trzeba wykonać, żeby taki pokaz w ogóle doszedł do skutku. I może warto spróbować się umówić, że skoro pokazujemy coś, co jest dla nas ważne, ale może też wnieść coś do czyjegoś życia, to oczekujemy, że ten ktoś zostawi nam w zamian coś od siebie.
Tym bardziej że wokół offu jest dużo sprzecznych komunikatów: że trzeba robić to ideowo, po godzinach, broń Boże na tym nie zarabiać ani się z tego nie utrzymywać, ale też że teatr offowy musi być wszechstronny, nowatorski, mieć profesjonalny warsztat i autorski język… I jeszcze żeby to się sprzedało!
Właśnie. I to jest w offie piękne – że wszystko, o czym powiedziałaś, powinno być, ale też powinno być inaczej. Jeśli popatrzymy choćby tylko na Zachodniopomorską Offensywę Teatralną – jak różne osoby robią teatr. Jest Brama czy Kana, które działają jako ośrodki teatralne, jest ktoś, kto pracuje w domu kultury jako instruktor, jest prawnik, który utrzymuje się z czegoś innego, ale robi teatr. Po prostu powinno być tak, jak się czuje. Ale niezależnie od tego jestem zdania, że za czyjąś pracę powinno się jednak płacić. I to jest wybór widza, czy przyjdzie i zechce za nią zostawić te piętnaście-dwadzieścia złotych.
Być może to, co charakteryzuje w dużej mierze współczesny off, czyli wszystkie działania społeczne, edukacyjne, animacyjne, lokalne, są więc takim nie do końca może uświadomionym, ale realizowanym długofalowo planem biznesowym, nakierowanym na wychowanie takiego widza, który będzie ten teatr znał i rozumiał, i który będzie do niego przychodził? A może inaczej – może off znalazł sobie po prostu niszę finansową w robieniu projektów edukacyjno-społecznych i w ten sposób zarabia na to, żeby się utrzymać?
Na pewno warto zadać sobie to pytanie… To są poniekąd działania biznesowe, oczywiście w specyficznym rozumieniu. Taki intuicyjny marketing – bo działając ze społecznością lokalną i z młodzieżą, zyskujemy ludzi, którzy potem do nas wracają i de facto zostawiają swoją energię i pieniądze. Można by się nawet pokusić o stworzenie wokół tego strategicznego modelu biznesowego…
Zwłaszcza że – jak się wydaje – w obecnym czasie zdobywanie grantów przestaje być powoli politycznie neutralne. Czy w tej sytuacji teatralny off powinien szukać ochrony swojej niezależności w nowych formach funkcjonowania, na styku różnych dziedzin?
To trudny temat. Moim zdaniem trzeba działać i nie ma co obrażać się na sytuację. Bardzo fajnym pomysłem jest – podejmowana teraz w ramach Ogólnopolskiej Offensywy Teatralnej – próba powołania funduszu rezydencjalnego we współpracy z teatrami instytucjonalnymi. Poza wszystkim może to spowodować otwarcie środowiska, jakąś wymianę. Nie można też chyba oddawać pola – władza będzie miała wtedy problem z głowy, a my nie zdobędziemy tego, o co walczymy. Jeśli ktoś potrzebuje środków finansowych, żeby działać, żeby istnieć, żeby robić dla ludzi dobre rzeczy, to nie może się obrażać. A żeby zrobić spektakl o tym, że jest się wkurwionym na władzę, nie potrzeba pieniędzy.
Dawno temu w Teatrze Brama, w finałowej scenie spektaklu My śpiewaliście: „Stale chciej, stale chciej, marzenia zawsze miej!”. Czy z dzisiejszej perspektywy takim młodym ludziom, jakimi wy wtedy byliście (albo nawet sobie z tamtego czasu) możesz z czystym sumieniem powiedzieć, że powinni iść za marzeniami, za głosem serca? Czy w szaleństwie jest metoda?
Moim zdaniem trzeba podążać za głosem serca, ale z głową. Tak naprawdę najważniejsze jest to, żeby pokonywać siebie codziennie. To jest największa sztuka. I jeszcze – że nawet w myśleniu biznesowym niekoniecznie trzeba myśleć o pieniądzach. Bo to jest też pokonywanie siebie, pokonywanie swoich słabości. Tego, że wstajesz rano i myślisz sobie: „Może jednak nie pójdę na tę rozmowę, bo się boję…”. A jak się jednak pójdzie, to zazwyczaj się okazuje, że jest OK. A jeżeli pytamy o szaleństwo i metodę, to chodzi właśnie o to, że owa metoda tworzy się z dnia na dzień, w każdej aktywności, w każdej decyzji. I trzeba pilnować, żeby to nie uciekło. Szaleństwo jest podstawą, rdzeniem, iskrą zapalną, która nakręca do działania i którą zawsze trzeba chronić. A każdy dzień i każde podjęte działanie dostarcza narzędzi, które budują skuteczność. I trzeba wierzyć w to, co się robi, albo w to, o czym się marzy – wtedy jest się przekonującym także dla innych. A jak się człowiek sobie sprzeniewierzy, jak to szaleństwo w sobie stłumi, to przestaje być wiarygodny. I w sztuce, i w biznesie.
MACIEJ RATAJCZYK – absolwent teatrologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, instruktor teatralny, animator kultury. W 2011 roku założył Teatr Kingdom of Curvy Fork, którego jest reżyserem. W Goleniowie zainicjował festiwale „Goleniowska Gala Oskara” oraz „Wolfram”. Koordynator wielu działań teatralnych na terenie Goleniowa, Szczecina, Krakowa. Pod szyldem „Ogrody Kultury” organizuje wydarzenia kulturalne: spektakle, performance, koncerty, wszelkiego rodzaju działania promujące sztukę niezależną.