nietak!t – kwartalnik teatralny

Mamy się dobrze

Festiwal Monodramu „Monoblok”, Gdański Archipelag Kultury, Teatr w Blokowisku, 3-4.11.2017

Na początek kilka banałów. Monodram to aktorskie va banque. Wszystko albo nic, z zaznaczeniem, że każde „pomiędzy” – półśrodki, letniość, niezdecydowanie – kwalifikuje do przegranej. Monodram obnaża. Każdy spadek scenicznego napięcia, każdy fałszywy grymas, każdą lukę w pamięci, każdą plamę potu. Wymaga odwagi, jednak nie większej niż ta potrzebna do gry w zespole, lecz innej. Gotowej na odsłonięcie samotne, skrajnie intymne. Monodram to posiadanie scenicznego świata tylko dla siebie, to energia publiczności, której nie trzeba dzielić z innymi. Monodram jest rzadki, w aktorskich biografiach wydarza się incydentalnie, częstokroć nigdy.


Jak ma się współczesny polski monodram? To pytanie stawiają sobie, jak mniemam, organizatorzy gdańskiego Festiwalu Monodramu „Monoblok”, który od ośmiu lat organizowany jest przez Gdański Archipelag Kultury. To pytanie też, jak sądzę, ściąga widzów do Teatru w Blokowisku, którego scena od ośmiu lat gości monodramistów z całego kraju. Do tegorocznej edycji Monobloku Marek Brand, dyrektor festiwalu i jego selekcjoner, zaprosił cztery spektakle. Cztery bardzo różne, skrajnie wręcz odmienne spektakle. W otwierającym Monoblok przedstawieniu Atrapa i Utopia Iwona Konecka wychodzi na scenę w koszulce z autoironiczną deklaracją „I’m fine”. „Mam się dobrze” – obwieszcza Konecka, a w jej oświadczeniu zawiera się paradoks jednoczesnego istnienia wbrew i pod dyktando rzeczywistości społecznej i politycznej, paradoks istnienia zdystansowanego wobec pokoleniowych i prywatnych doświadczeń, a jednocześnie emocjonalnie głęboko w nich zanurzonego. Ale to krótkie „I’m fine” to także swego rodzaju deklaracja własnej kondycji artystycznej, twórczej. Spoglądając całościowo na propozycje tegorocznego Monobloku, mając w pamięci pospektaklowe rozmowy z ich twórcami, hasłem-deklaracją Iwony Koneckiej można poniekąd podpisać wszystkie cztery festiwalowe spektakle. Przedstawienia niepodobne formalnie, tematycznie, problemowo i rozbieżne jakościowo – ale scalone u podstaw swojej kondycji tym właśnie, chyba budującym dla trudnej i rzadkiej sztuki monodramu, bardzo szczerym „Mamy się dobrze”.


Odmienność – i to w każdej niemal warstwie spektaklu – widoczna była zwłaszcza pierwszego dnia festiwalu, kiedy to Marek Brand zaproponował widzom wspomnianą już Atrapę i Utopię Koneckiej oraz O matko z córką Angeliki Olszewskiej. Autobiograficzność obu monodramów jest właściwie jedynym ich punktem wspólnym.


W Atrapie i Utopii na ekranie w głębi sceny wyświetla się czarno-białe nagranie. Monochromatyczny dokument pokazuje detonacje budynków, miejsca zmiatane z powierzchni gruntu przez bomby i pociski. Konecka z dziecięcą przesadą markuje do mikrofonu dźwięki eksplozji. Chwilę później, przedrzeźniając akcent, wyśpiewuje kultowe Wind of Change. Tym krótkim wprowadzeniem nakreśla niejako obszar interesującej ją rzeczywistości – społecznego i politycznego przełomu, synchronicznego czasowo, jak dowiadujemy się zaraz, z jej dziecięco-wczesnomłodzieńczymi doświadczeniami.

Historycznoliterackie rozważania na temat pojęcia utopii, zasady działania konstytuujących społeczeństwo mechanizmów, polityka, ekonomia, nauki społeczne. Konecka, zapowiadając swój teatralny esej, buduje pozory akademickiego wywodu, którego powagę podkreśla wykresami i notatkami na flipcharcie. Ale logika jej narracji bardzo szybko się łamie. Naukowe dywagacje przełamują dygresje autobiograficzne. Konecka próbuje rymować intymne doświadczenia z wykresami społecznych, politycznych i ekonomicznych przemian. Ale osobiste „co słychać?” uparcie nie daje się prądom „wind of change”.


Konecka buduje swoją narrację szeregami opozycyjnych gestów. Kontestuje świat, próbując jednocześnie wpisać w jego ramy chronologię własnej biografii. Obmyśla i buduje struktury, by w anarchistycznym geście momentalnie je zdekonstruować. Twórczością współczesnych polskich poetów nawiguje widza po mikrokosmosie naprzemiennie/jednocześnie przez nią detonowanym i rewitalizowanym. Miksuje porządki, ustanawia absurdy. Gloryfikuje utopię, dla której tworzy ochronną atrapę, po czym bezpardonowo, radykalnie obnaża ich iluzoryczność. Ale w tym wszystkim antymateria narracyjnego chaosu służy jej do tożsamościowego i twórczego rozpoznania, do którego zresztą wciąga poniekąd nas, widzów. Losujemy poetyckie wyimki, odczytując fragmenty poezji, lepimy wraz z Konecką obraz wspólnego tu i teraz. Lepimy i kwestionujemy.


Scenicznym ekwiwalentem znaczeniowego szaleństwa i egzystencjalnej dezorientacji jest w monodramie scena tańca na beczce. Konecka ściąga koszulkę, „upija się” coca-colą, pieniącym się napojem polewa obnażone ciało. Wulgarnym gestem punktuje ekshibicjonistyczny wymiar swojego „eseju”, ekshibicjonistyczny wymiar sztuki w ogóle. Emocje, gniew, rozczarowanie, ale i nadzieja, maskowane dotąd i blokowane w ramach dyscyplinowanego nieustannie wywodu, wylewają się rwącym potokiem. Konecka już nie próbuje ich analizować, (re)interpretować, definiować. Do butelki z resztką napoju wpycha lont z pomiętej kartki z fragmentem wiersza. Nie odpala go jednak, decyzję o zgładzeniu świata odkładając. Albo przekazując. Być może to właśnie akt symbolicznego wandalizmu jest jedynym gestem wstrząśnięcia światem znaczeń, który za nic nie chce zaistnieć z nami na wspólnym wykresie.

Po znakomitym, wyczerpującym intelektualnie i emocjonalnie, a nade wszystko przejmująco szczerym monodramie Koneckiej zobaczyliśmy spektakl Angeliki Olszewskiej, która w O matko z córką konwencją lekkiego stand-up’u podejmuje temat rodzicielstwa, a przede wszystkim macierzyństwa.


W spektaklu wyreżyserowanym przez Mateusza Olszewskiego skromną, ale bardzo pomysłowo wykorzystaną scenografię stanowi solidne drewniane krzesło. Mebel, rozmontowywany i składany przez aktorkę w różne kształty (fotela, wózka) znaczy kolejne etapy „nowego życia” bohaterki. Bo pojawienie się dziecka bardzo wyraźnie ujęte jest tu jako wkroczenie w zupełnie nieznane, całkowicie nowe przestrzenie egzystencji. Historię tytułowej matki otwiera poród, po którym bohaterka relacjonuje, niemal dzień po dniu, zmagania z nowo narodzoną istotą. Postać Olszewskiej mówi dużo o emocjach, lęku, niepewności, nie popada jednak w dramatyczne tony. Obraz macierzyństwa, który otrzymujemy w spektaklu, ma raczej lekki, telewizyjny charakter, z szeregiem powielanych w komediach i dowcipnych reklamach stereotypów. Obrazów rozczochranej, śpiącej na stojąco matki w szarym dresie, którą otoczenie, zwłaszcza jego starsza część, nieustannie instruuje i poucza. Olszewska dowcipnie, ale i z dużą czułością opowiada o rodzicielskiej codzienności – karmiącym „cycu”, nieprzespanych nocach, pierwszych dźwiękach, krokach, uśmiechach. Gdzieś na marginesie swojego spektaklu twórcy deklarują chęć podjęcia rozważań na temat matczynej tożsamości, ale te ambicje nie przekładają się tu na żadną głębszą refleksję. Komediową lekkość monodramu przełamuje w pewnym momencie temat dziecka oddanego do adopcji. Ów temat powoduje niejako zagęszczenie akcji spektaklu – kobieta wspomina własne doświadczenia, odkrywając w sobie chęć odnalezienia (zrozumienia?) biologicznej, nieznanej matki. Ten wątek poprowadzony został również na wzór pogodnych telewizyjnych produkcji. Matka odnajduje się, okazuje się osobą sympatyczną, zainteresowaną oddaną przed laty do adopcji córką, pragnącą włączyć się w życie nowo poznanej wnuczki.


Przyznaję, że z punktu widzenia własnych doświadczeń, ale i w kontekście otaczającej rzeczywistości społecznej, także politycznej, monodram Angeliki Olszewskiej rozczarował mnie. Przede wszystkim brakiem przenikliwości, brakiem zahaczenia w rzeczywistości innej niż ta, którą znamy z reklam pampersów. A przecież głębsze potraktowanie pewnych wątków – doświadczenia samotności czy odrzucenia – nie kłóciłoby się wcale komediowym zacięciem spektaklu. O matko z córką rozpoczęło się bardzo obiecująco, jednak w miarę upływu scenicznych zdarzeń dramatyczne napięcie i komediowy potencjał tematu niemal całkowicie uleciały. Spektakl mógł stać się oryginalnym i świeżym (bo komediowym) ujęciem ważkich tematów społecznych, a okazał się jedynie pastelowym, oderwanym od rzeczywistości i wpisanym poniekąd w stereotypowe schematy obrazkiem.

W drugim dniu Monobloku Marek Brand zaprosił widzów na Schron w reżyserii i wykonaniu Macieja Kowalczyka oraz na Kontrabasistę, monodram na podstawie wyjątkowo lubianego przez teatr tekstu Patricka Süskinda, wyreżyserowany przez Krzysztofa Pulkowskiego i w wykonaniu Krzysztofa Rogacewicza. Wspólną płaszczyzną obu przedstawień, znów bardzo różnych, jest temat samotności. U Kowalczyka podjęty w obrębie klaustrofobicznego, mrocznego świata, ścierającego realność z halucynacyjną fantasmagorią, u Pulkowskiego i Rogacewicza – zawierający się w spektaklu znakomicie godzącym ambitną, świetnie skomponowaną i zagraną rozrywkę z inteligentną refleksją.


Schron Macieja Kowalczyka jest teatralną adaptacją przedśmiertnego, niedokończonego opowiadania Franza Kafki Jama (Der Bau). Bohater utworu zamyka się przed światem w tytułowej samotni, która staje się tak bezpiecznym schronieniem, jak i wpychającą w obsesje, lęk i niepewność pułapką. Tekst Kafki stanowi w swej istocie rodzaj strumienia świadomości – obsesyjnie logicznego, spowiadającego zakleszczone w obrębie nieznośnie powtarzalnych rytuałów, skrajnie wyalienowane istnienie.


Kowalczyk rozpoczyna swój spektakl, siedząc nieruchomo, ubrany w zaciągnięty do pasa roboczy drelich. Otacza go wianek świecących żółtym, niemrawym światłem żarówek. Za pomocą prostych środków od początku kreśli rzeczywistość ciasną, ciemną, groźną. Kiedy aktor przerywa milczenie – monolog jego bohatera poraża precyzją opisu, mnogością szczegółów, dotkliwym rytmem frazeologicznych powtórzeń. Kowalczyk zalewa przestrzeń potokiem słów, imponuje przy tym warsztatem – dyscypliną, perfekcyjnym opanowaniem potężnych partii niemal identycznych zdań.


W przedstawieniu Kowalczyka właściwie nic się nie wydarza, w historii jego bohatera nie następuje żaden zwrot. A jednocześnie wydarza się bardzo dużo, bo Kowalczyk słowem i ruchem buduje przed nami labirynt schronu i zamknięte w jego wnętrzu rozedrgane, kompulsywne istnienie. Tytułowy schron w interpretacji aktora to miejsce bezkresne, a jednocześnie klaustrofobiczne. Martwe, a zarazem przywołującego na myśl egzystencję napędzanego instynktami zwierzęcia. Schronione, ale też zakleszczone, unieruchomione w jego wnętrzu życie niczym echo powtarza niepokojącą melodię oddechu budynku-potwora. Zresztą u Kowalczyka obie te formy bycia, ludzka i nie-ludzka, zdają się wewnętrznie sprzężone, czerpią od siebie, upodabniając się jedna do drugiej. Egzystując wspólnym rytmem, który Kowalczyk oddaje monotonnym dźwiękiem werbla, powtarzającym się ruchem, gestem.

W pospektaklowej rozmowie prowadzonej przez dyrektora Monobloku Maciej Kowalczyk, debiutujący Schronem w monodramie, przyznał, że pomysł scenicznego przeniesienia opowiadania Kafki kiełkował w nim dobrych kilka lat. Oglądając jego spektakl, rzeczywiście mamy poczucie obcowania z dziełem bardzo przemyślanym, dopracowanym, poprzedzonym skrupulatnym rozpoznawaniem niejednoznacznego, trudnego teatralnie utworu pisarza.

Zwieńczeniem tegorocznego Monobloku był Kontrabasista, spektakl, który zdobył nagrodę „Best International Show” na nowojorskim festiwalu United Solo, największym festiwalu monodramu na świecie.


Kontrabasista w interpretacji Krzysztofa Rogacewicza byłby z pewnością murowanym hitem Off-Broadwayu. Opowieść o zajmującym najniższe piętro orkiestrowej hierarchii muzyku, tytułowym kontrabasiście, to spektakl dopracowany w każdym szczególe – scenograficznie, muzycznie, a nade wszystko aktorsko. Akcja rozgrywa się w pokoju pechowego bohatera. Jego nieciekawy, pozbawiony sukcesów żywot podporządkowany jest najbardziej niewdzięcznemu z instrumentów, na który nikt nie chce pisać koncertów, który od zawsze stanowi pogardzany „ogon” orkiestry. W spektaklu Pulkowskiego i Rogacewicza kontrabas staje się centrum scenicznych wydarzeń, tak fizycznie, jak i dramaturgicznie, towarzysząc skromnemu muzykowi w każdym momencie jego przeciętnego żywota – na płaszczyźnie zawodowej, rodzinnej, towarzyskiej – niemo (i szyderczo) komentując wszystkie porażki, zawody, niezrealizowane plany i pragnienia bohatera. Jest jego przekleństwem, ale i sensem życia.

Narracja mężczyzny, przetykana dygresjami muzycznymi, jest właściwie rodzajem spowiedzi, autorefleksji, próbą usystematyzowania własnej biografii, której bohater próbuje nadać jakiś kształt i sens. Wychylając co rusz szklaneczkę alkoholu, muzyk wspomina swoją (mało udaną i jeszcze mniej imponującą) karierę, historię swoich miłosnych relacji (równie mało udanych), wreszcie – kreśli specyfikę muzycznego świata z jego wewnętrzną hierarchią, komunikacyjnym kodem, prawami. Jednak z każdą kolejną szklanką opowieść muzyka traci swój pierwotny, dowcipny i niezobowiązujący charakter, stając się historią nasyconą goryczą, samotnością, niespełnieniem, które muzykowi coraz trudniej maskować anegdotą.


Mało zaskakująca fabularnie opowieść o żywocie przeciętniaka dzięki Rogacewiczowi wciąga od pierwszej sceny. W monodramie aktor funkcjonuje – dosłownie i metaforycznie – na kształt przysłowiowego człowieka orkiestry. Bywa nadekspresyjny, ale nie szarżuje. Ustanowiony przez niego świat tętni ruchem, emocjami, muzyką. W przestrzeni spektaklu, której najbardziej pokaźnym elementem jest czarny parawan, jest sporo rekwizytów, jednak obecność każdego z nich jest teatralnie umotywowana. Krzesło, ręcznik, szklanka. Rogacewicz tworzy z tych przedmiotów krajobraz życia tytułowego muzyka, krajobraz nudny, monotonny, a zarazem niezwykle frapujący i poniekąd też przejmujący swoją banalnością.

Obraz samotności, który zbudowali w Kontrabasiście Pulkowski i Rogacewicz, przywodzi nieco na myśl filmy charakterystyczne dla amerykańskich festiwali kina niezależnego. Gorzko-dowcipne dramaty obyczajowe, zaludnione postaciami sympatycznych dziwaków uosabiających przeciętność, a zarazem będących tej przeciętności wzruszającym przełamaniem.

Przekleństwem tegorocznego Monobloku okazało się sąsiedztwo kilku innych i (bądźmy szczerzy) dużo bardziej promowanych wydarzeń. Festiwalowa widownia prezentowała się skromnie, co w kontekście naprawdę interesującego programu Marka Branda nieco smuciło. A przecież monodram to nie tylko teatr, w którym aktor może więcej – stracić, ale i zyskać. To też teatr, w którym nam, widzom, również wolno chyba nieco więcej. Specyfika monodramu pozwala nam nieco baczniej i bardziej przenikliwie niż zazwyczaj przejrzeć sceniczny świat, przyjrzeć się jego mechanizmom, prawom, jego wewnętrznemu życiu. Monoblok daje ku temu okazję. I śmiem twierdzić – chyba żaden z widzów tegorocznej, skromnej, lecz bardzo dobrze pomyślanej edycji, nie żałuje, że z tej okazji skorzystał.