nietak!t – kwartalnik teatralny

Judith Malina versus rodzina

Teatr Circus Ferus z Poznania, Rodzina, reż. Circus Ferus

Przedstawienie poznańskiego Teatru Circus Ferus nazywa się po prostu Rodzina i gdy zajrzymy na internetową stronę zespołu oraz na medialne anonsy spektaklu, od razu gmatwamy się między uniwersalnym, uświęconym tradycją kontekstem a migotliwie ambiwalentną postawą tej grupy, wyraźnie zaznaczoną w „słowie wstępnym”. Wyczuwamy w tym tekście coś jakby krytyczny dystans, przesycony w dodatku ironią, a zwieńczony, mimo wszystko, akceptacją dla „podstawowej komórki społeczeństwa”. Ta „zgoda na rodzinę” przeniknięta jest jednak w owym wstępie – tak to wyczuwam – dość perfidną intencją, której najdobitniejszym wyrazem jest przedostatnie uzasadnienie wyboru takiego, a nie innego tematu: „Ponieważ nie można się od niej uwolnić”. Dopowiedzmy: bo skoro tak, to trzeba ją jakoś tam znosić. Za jaką cenę?


Treść spektaklu można zręcznie ominąć twierdzeniem, że oto bardzo sprawni, wytrawni, zaprawieni w wielu bojach aktorzy Circus Ferus wyimprowizowali żmudnie szereg scen ze zbiorowym bohaterem, a raczej bohaterką – rodziną w różnych sytuacjach, kontekstach, układach, konstelacjach itp., itd. Pozwolę sobie jednak na opis kilku scen, a to dlatego, że – wedle mojego odczucia i rozumienia – poznański zespół najmocniej wyakcentował w Rodzinie wcale nie to, że jest „najważniejsza (mimo wszystko)?” i nie oddał jej „należnego hołdu” (to kolejne uzasadnienie i kolejna deklaracja ze „słowa wstępnego”). Moim zdaniem, przemoc zbiorowości wobec jednostki jest tu bardzo wyraźnie podkreślona, chyba o wiele bardziej niż wszechogarniające rodzinne ciepło. Bo nawet końcowa, przejmująca scena, gdy kolejni członkowie rodziny przekazują sobie z ust do ust, a raczej z zębów do zębów pestkę od śliwki (pestka owa została ona już zresztą kilkakrotnie ograna, zyskując status „rodzinnego skarbu”), otóż nawet ta scena zawiera w sobie śladowe oznaki okrucieństwa. No bo jak podać pestkę kolejnej osobie, nie szczerząc znacząco, z wysiłkiem uzębienia – bynajmniej nie w uśmiechu? I po co tak się bez sensu, ośmieszająco wysilać dla podtrzymania utrwalonego zapewne przez rodzinną tradycję dziwnego, pokrętnego rytuału?


Przemoc zawarta jest także w innej scenie, też usytuowanej blisko końca spektaklu, gdy córka-jubilatka, a może solenizantka (Justyna Paluszyńska) jest przedmiotem (podkreślam: przedmiotem!) rozlicznych uścisków oraz innych odmian zaznaczonej bardzo fizycznie serdeczności z okazji urodzin bądź imienin. Gdy chce w końcu podnieść się z krzesła, na którym znieruchomiała, znosząc dotąd biernie i ulegle wszelkie obłapki, całusy i poklepywania, kolejni krewni płci obojga umiejętnie i wciąż baaardzo serdecznie sprowadzają ją z powrotem do pozycji siedzącej, która najwyraźniej jest jej przez rodzinę wyznaczona. Robią to oczywiście coraz gwałtowniej i agresywniej. Gdy jubilatko-solenizantce udaje się w końcu podnieść, od razu pada na podłogę, jakby pod wpływem tej namolnej „lawiny serdeczności” zapomniała już, jak utrzymać pion.


Zaraz potem jednak wstaje i rozpościera ręce, jakby nagle jakimś cudem nie tylko wiedziała, jak wstać, ale wręcz jak latać. Dołączają do niej szybko wszyscy krewni, tworząc ptasi klucz-wachlarz. Na twarzy syna rodziny (Kuba Kapral) maluje się ekstaza, także babcia (Barbara Prądzyńska) otwiera usta w niemym zachwycie. (Poszczególne rodzinne role przyporządkowałem aktorkom i aktorom Circus Ferus na podstawie czysto subiektywnej oceny; po prostu wydawało mi się, że ich wygląd i zachowanie odpowiadają takiej, a nie innej roli tudzież funkcji.) Gdy tak lecą, z ust prowadzącej klucz, usytuowanej na jego szpicy córki wydobywa się nagle jakiś zwierzęco-ptasi pisk. Ich lot trwa kilka długich chwil, a córka wydaje z siebie ten odgłos jeszcze kilkakrotnie. Stado-rodzina, plemię złączone pokrewnym genotypem, czyli „wspólnotą krwi”, znajduje tu swe ostateczne potwierdzenie i uzasadnienie w świecie natury, nieskażonym ludzkimi miazmatami. Czyli że „porządek naturalny” to rodzina, stado, szczep, plemię, lud, naród? Tylko czemu w spektaklu Circus Ferus tyle jest przemocy, tłamszenia jednostki, „doprowadzania do pionu”, „wyrównywania kantów”, „przycinania rogów”, sprowadzania człowieka do funkcji, roli, gęby?


Rodzinna przemoc znajduje swe apogeum w scenie poprzedzającej tę, której bohaterką jest córka-jubilatka-solenizantka. Tym razem starsi członkowie familii „dają popalić” najmłodszej córce (Agata Elsner-Straszak), doprowadzając ją do skrajnego wyczerpania, gdy bezwolnie poddaje się ich komendom, zmuszona do coraz szybszego powtarzania bezsensownych sekwencji ruchów. A ów akt przemocy ma swój niewinny początek w rodzinnej grze polegającej na rzucaniu śliwkowych pestek na podłogę i (tak to odczytałem) odgadywaniu z figury, w jaką się przypadkowo układają, co ów kształt najbardziej przypomina. Repertuar odgadywanych kształtów jest jednak ograniczony do kilku haseł układających się w coś na kształt dziecięcej wyliczanki: „Trawa, kora i patyki, worek piachu, dwa buciki”. Ten, kto ma przydzielone któreś z tych haseł, musi przybrać jakąś określoną pozę, jaka być może (a być może nie) oddaje charakter jej/jego hasła. A potem nagle ni stąd, ni zowąd stado wybiera najsłabszą jednostkę i zaczyna się nad nią znęcać – niby jeszcze w trakcie gry, która już jednak nabiera nieubłaganie cech seansu tortur. Po co to robią? Ano chyba dla zabawy.


Przypomniała mi się w tym momencie rozmowa z anarchistką, współliderką The Living Theatre Judith Maliną, która dwadzieścia parę lat temu odradzała mi grę w szachy, a właściwie w cokolwiek, co zawiera w sobie walkę o pierwszeństwo, usiłując zohydzić mi wszelkie formy rywalizacji, ze sportem na czele. Nie byłem wówczas w stanie sobie wyobrazić, że to namiętne, ekstremalne wezwanie wielkiej anarchistki odezwie się echem w mej pamięci w listopadzie 2017 roku, dwa lata po Jej śmierci, na widowni Sceny Roboczej, podczas oglądania poświęconego rodzinie spektaklu Jej „teatralnych prawnuków”.


Bo te wszystkie niby to przesycone niepewnością i ambiwalencją intelektualne grymasy z tekstu-wstępu do tego przedstawienia uważam za wyrafinowaną, przesyconą do cna ironią grę z przyszłym widzem. Rodzina w jakimś rozumieniu, w jakimś kształcie, formalnym bądź nieformalnym, jest bowiem niemal dla każdego i każdej z nas nieuchronnością. Ale czy ta nieuchronność nie jest zarazem formą przymusu, przemocy, nacisku, rozlewającą się na całe nasze wypełnione rodziną życie? Czy stado nie narzuci nam bezapelacyjnie i nieodwołalnie swoich reguł i praw? Czy w końcu prawo silniejszego, potwierdzone przez plemienny nawyk, nie zdominuje naszej egzystencji? „Ponieważ z niej pochodzimy? Ponieważ nie da się od niej uwolnić?” Od niej, od stada, od plemienia, od społeczeństwa, od Gęby, Pupy, przymusu, nacisku, wykluczenia i prześladowań tych nieposłusznych, od uniwersalnej, wszechludzkiej instytucji kozła ofiarnego, od drogi zaczynającej się na presentation of self in everyday life, a kończącej na perform or else?


Rodzina rozpościera przed nami w spektaklu Circus Ferus swój pawi ogon: trzeba się odpowiednio ustawić do serii zdjęć – portretów indywidualnych i zbiorowych. Trzeba się też odpowiednio ustawić do życia w rodzinie, przestrzegać familijnej hierarchii, ścigać się, rywalizować, ale pamiętając, kto jest tu najważniejszy. Gdy matka (Karolina Pawełska) stawia na stole duży słoik ze śliwkami (dla każdego po jednej!), jako pierwszy sięga w jego głąb, wyciąga owoc i z mlaszczącym namaszczeniem go zjada brodaty ojciec rodziny (Grzegorz Ciemnoczołowski). Dopiero potem mogą po kolei, zgodnie z ustaloną od dawien dawna hierarchią, sięgać do słoika i smakować śliwki kolejni krewni. A gdy ojciec, syn i stryj (Artur Śledzianowski) niby to walczą o pozycję w stadzie, ścigając się na krzesłach dosiadanych frontem do oparcia i „przegalopowywanych” po podłodze, tylko ojciec ma prawo nie przestrzegać zasad fair play i naruszać reguły wyścigu, bo i tak wszem i wobec wiadomo, że jest tu najważniejszy i że w końcu to on musi wygrać. Bo takie jest prawo natury? Bo samiec alfa zawsze jest górą, póki się nie znajdzie jakiś inny, silniejszy?


Tak, tak, role są tu z dawien dawna przypisane, a ich podział ściśle przestrzegany. Cztery panie a to wycierają stół, a to „szatkują kapustę”, uderzając dłońmi-nożami o jego blat, a to się gimnastykują, a to gdzieś pokątnie, wstydliwie rodzą pod stołem kolejnych członków rodziny, a panowie tymczasem albo rywalizują na galopujących krzesłach, albo coś żywo omawiają w osobnej grupce w głębi sceny (dyskutują o polityce? A może namawiają się na jakiś „męski wypad”?).


Odczytuję ten spektakl – zdecydowanie wbrew podstępnej oficjalnej deklaracji zespołu Circus Ferus – jako namiętny protest przeciw wszelkim formom upupiania, przeciw ścisłemu, wyznaczonemu „odwieczną tradycją” podziałowi na społeczne role, a także przeciw związanej ze stadnym (także rodzinnym) życiem przemocy we wszelkich jej rodzajach i wcieleniach. Duch Judith Maliny (oczywiście wiecznie żywy) wcielił się tutaj w dusze i ciała jej prawych potomków w sztuce, czyli w mających już za sobą wiele istotnych artystycznych i społecznych doświadczeń aktorek i aktorów poznańskiego zespołu.


Ciekawym tropem potwierdzającym moje przypuszczenia są kostiumy, jakie siedmioro scenicznych wykonawców na siebie przywdziewa. Są całe czarne, łącznie z butami, ale (też łącznie z butami) jakby wielokrotnie przypalane żelazkiem albo pożółkłe ze starości (albo jedno i drugie). Dla mnie jest to nader wyraźny sygnał wskazujący na radykalną negację tradycyjnej rodzinnej hierarchii, procesów tradycyjnego wychowania, sprawowania i utrzymywania rodzinnej władzy, dyscyplinowania, poczucia stadnej wspólnoty itp., itd. Moim zdaniem dla twórców tego spektaklu wszystko to przynależy definitywnie do przeszłości, a kurczowe trzymanie się tych schematów nakłada na nas społeczne role, przypominające swą zabrudzoną sztywnością właśnie takie niewygodne, zakurzone, poplamione, do cna zaprasowane kostiumy.


Na koniec pozwolę sobie wydać pełne zachwytu recenzenckie pienia nad dyscypliną i zawodową dojrzałością aktorek i aktorów Circus Ferus. To są artyści pełną gębą – jeszcze młodzi, ale już bardzo dojrzali, znający wagę rytmu, kontrapunktu, kompozycji, niepozwalający sobie nawet na drobną niekonsekwencję, na ślad teatralnego fałszu. Każdy ruch jest tu dopracowany, przefiltrowany przez świadomość wagi najdrobniejszych szczegółów dla końcowego efektu – dla całości przedstawienia wraz z jego przesłaniem.


Tym samym na podstawie subiektywnej analizy treści, formy oraz przesłania spektaklu Rodzina, ogłaszam wszem i wobec, że Circus Ferus chwalebnie dołączył do czołówki poznańskiej teatralnej alternatywy, wpisując się w tradycję wyznaczoną dokonaniami Teatru Ósmego Dnia, Biura Podróży, Porywaczy Ciał, Strefy Ciszy, Teatru Usta Usta Republika…
I pełen respektu ostatecznie milknę.


Teatr Circus Ferus z Poznania
Rodzina
scenariusz, reżyseria, scenografia, kostiumy, opracowanie dźwiękowe: Circus Ferus
aktorzy: Grzegorz Ciemnoczołowski, Agata Elsner-Straszak, Kuba Kapral, Justyna Paluszyńska, Karolina Pawełska, Barbara Prądzyńska, Artur Śledzianowski
współpraca choreograficzna: Katarzyna Pastuszak
premiera: 17.11.2017