Polski Teatr Tańca w Poznaniu, Wesele. Poprawiny, reż. Marcin Liber
Wesele jest sytuacją wyjątkową, odświętną, graniczną (bardziej uczenie: liminalną), która jednoczy daną społeczność (albo nawet i dwie społeczności), kryjąc w sobie jej/ich zwięzłą, wyrazistą charakterystykę. Stanisław Wyspiański, wybierając właśnie taką sytuację dla dokonania „wiwisekcji duszy polskiej”, trafił (jak zwykle) w sedno.
Dzisiejsze polskie wesela też się świetnie nadają do sportretowania naszej narodowej duszy. Rozbuchani zabawą i alkoholem weselnicy, czujący się swobodnie na neutralnym, oddalonym od ich codzienności gruncie weselnych domów, prowokowani przez zadziornych wodzirejów-manipulantów do różnych szaleństw, mogą być dla rzetelnego artysty świetnym materiałem wyjściowym. A Wesele Wyspiańskiego może mu przy tej okazji służyć jako niewyczerpane źródło wciąż aktualnych cytatów – celnych, kolących i nadal ostrych niczym dawna, dobra, przedweselna brzytwa golibrody.
Marcin Liber na tego typu paraleli „między dawnym a nowym” oparł swój spektakl Wesele. Poprawiny, który zrealizował w Polskim Teatrze Tańca, prezentując go po raz pierwszy w piątek 13 października w Sali Wielkiej poznańskiego Zamku. Z Wesela Wyspiańskiego zachował szereg cytatów i sytuacji, a w ramach poprawin dodał ogromną ilość bardzo współczesnych odniesień.
Już na samym początku mamy czytelny sygnał, że tym razem ważniejsze będą jednak poprawiny: na wielkiej scenie wyłożonej białą taneczną podłogą widzimy siedzących na krzesłach mężczyzn i kobiety, ubranych w przeciwdeszczowe pelerynki w barwach narodowych, z wielkim godłem na piersi oraz napisem „Polska” na plecach. Tak, tak, to są właśnie one – słynne patriotyczne wyroby rodem z zakopiańskiej wytwórni FPH „Ludwik”, w jakie ubrali się Jarosław Kaczyński oraz kilku innych uczestników wakacyjnej wspinaczki na szczyt Koziarz w Beskidzie Sądeckim (sierpień 2017 roku). Robiły świetną komercyjną karierę jeszcze w okresie narodowych bałamuctw związanych z Euro 2012, lecz po opublikowaniu na Twitterze zdjęć z wyprawy na Koziarza stały się prawdziwym hitem. Ilość memów, jakimi skomentowano tę narodową przebierankę, dowodzi, że problem pt. „pelerynki a sprawa polska” dotarł do powszechnej świadomości.
Na samym początku mamy jeszcze kilka czytelnych sygnałów, że współczesne poprawiny, doprawione ironią tudzież bolesną goryczą, zdominują tym razem Wesele. Oto przy umieszczonym pod lewą ścianą stole mikserskim z rozłożonymi na nim trzema małymi skrzynkami oraz metalową, płaską perkusją stoi dwóch Chochołów-muzyków z zespołu RSS Boys. Stroje ich są zabawne: zewsząd zwisają im czarne, zielone i srebrne paski jakiegoś błyszczącego syntetycznego materiału, zasłaniające całe ciało i część twarzy. Wyglądają jak jacyś „cepeliowaci”, pseudoindiańscy czarownicy, będący kiczowatą turystyczną atrakcją rezerwatu gdzieś na dawnym Dzikim Zachodzie.
Kolejny, trzeci Chochoł, tak samo odziany, siedzi sobie spokojnie na krześle koło drzwi, pod przeciwległą ścianą. To on da sygnał do rozpoczęcia weselnych tańców i hulanek, puszczając się jako pierwszy w niepowstrzymany pląs.
W tle, na ogromnej płaszczyźnie tylnej ściany widnieje od początku rzucony z projektora filmowy obraz sali urzędu stanu cywilnego, z godłem na ścianie, biurkiem dla urzędnika udzielającego ślubu, z ogromnym burym dywanem na podłodze i z rzędami siedzeń dla ślubnych gości. Wystrój tego wnętrza pochodzi chyba gdzieś z lat siedemdziesiątych i nacechowany jest ówczesną pseudorustykalną pompatycznością.
U góry zwisa duży, biały posąg Ukrzyżowanego – plecami do sufitu, piersią i twarzą ku podłodze, ale bez krzyża. Utrzymywany jest na metalowych linkach, a do pleców ma przymocowane kilkadziesiąt białych i czerwonych baloników, co ma ironicznie sugerować, jakoby to one utrzymywały go na tej „niebiańskiej” wysokości. Pod stołem mikserskim zagospodarowanym przez muzyków siedzą cztery dziewczynki w komunijnych sukienkach, z komunijnymi bukietami w ręku.
W tak oto zmyślnie zaaranżowanej scenerii, wypełnionej po brzegi polskością – wypuczoną, nadętą do granic pęknięcia – rozlegają się z głośników słowa Chochoła: „Kto mnie wołał,/ czego chciał –/ zebrałem się, w com tam miał:/ jestem, jestem na Wesele,/ przyjedzie tu/ gości wiele,/ żeby ino wicher wiał./ Co się w duszy komu gra,/ co kto w swoich widzi snach”. A potem mamy od razu ironiczne pęknięcie – wypowiadający tę kwestię aktor pyta, czy to już jest nagrane, potem inny mężczyzna, chyba reżyser, mówi mu, żeby spróbował to mówić inaczej, dając mu liczne wskazówki. Ostatnia z nich brzmi: „Nie »wyspiańczyć«”.
Chochoł siedzący dotąd z prawej strony sali rozpoczyna swój pląs wśród krzeseł. Z głośnika aktor mówi ciąg dalszy jego kwestii: „Czy to kapcan, czy to pan,/ na Wesele przyjdzie w tan”.
Innym, aż nadto czytelnym sygnałem, że „wyspiańczenia” tym razem nie będzie, jest jedna z kolejnych scen, w której tancerki i tancerze wymieniają kolejne ważne inscenizacje Wesela – od prapremiery z 1901 roku po (autoironicznie) tę, w której aktualnie grają, opatrując każdą z nich krótkim, charakteryzującym komentarzem, wyrażonym czasami nie tylko w słowach, lecz także w scenicznej akcji.
Wesele Wyspiańskiego potraktowane jest zatem przez Marcina Libera ze sporym dystansem, wynikającym zapewne z przeświadczenia, że dostosowanie całości tego tekstu do dzisiejszych realiów jest niemożliwe. A natchnione „wyspiańczenie” sprowadzić nas może tylko na manowce narodowego kiczu, którego nadobfitość wylewa się tu ze sceny, zabezpieczając nas bardzo przezornie i pieczołowicie przed popadnięciem w patriotycznie uwzniośloną duchową tromtadrację.
Z drugiej strony trudno nie traktować poważnie wybranych przez Libera z dużą starannością kluczowych cytatów z Wyspiańskiego, które pełnią w jego spektaklu funkcję przenikliwych komentarzy do rozmaitych „rozpętanych” przezeń, bardzo znaczących scenicznych sytuacji – jak najbardziej współczesnych. Powszechna znajomość tych tekstów, naznaczona w dodatku tradycją ich wykonań – owa szlachetna sceniczno-filmowa patyna – dodaje im rytualnej nieledwie powagi: gdy dochodzą do nas ze sceny, wiemy na pewno, że twórcom spektaklu chodzi o rzeczy naprawdę ważne, skoro warto je spuentować tymi Uświęconymi Cytatami.
Przykład: powtarzaną jak refren-memento kwestię „Myśmy wszystko zapomnieli” przywołuje Liber w sytuacji, gdy rozsnute zostały dopiero co przed widzami rozmaite, jakże polskie wspomnienia panien młodych: pierwsze z okresu tużpowojennego, nacechowanego strachem przed czającymi się w lasach partyzantami, którzy „rekwirują” po wsiach, co im w ręce wpadnie, i być może nie oszczędzą nawet panny młodej; drugie z roku 1968, gdy zaawansowaną już nieco w leciech niedawno poślubioną i jej męża o niemieckim (a może żydowskim) nazwisku sąsiedzi zaczynają nazywać „Hitlerjude” („wyspiańską” puentą wieńczącą tę opowieść będzie kwestia: „No, pan się mną Żydem brzydzi/ a ją to pan musi uszanować/ ona się ojca nie wstydzi”; trzecia z 13 grudnia 1981 roku, gdy świeżo pojęty małżonek musi opuścić swą wybrankę i zaraz po weselu czym prędzej jechać do miejsca zameldowania, bo nie ma odpowiedniej przepustki zezwalającej mu na pozostanie przy żonie, w „nie swoim” województwie. (Rozstanie nowożeńców potrwa całe dwa miesiące.)
Po tych wspomnieniach, snutych przez wychodzące na front sceny panny młode, odziane w tradycyjne, białe suknie (dopiero co dopięte na plecach) i welony, które ozdobiono po bokach białymi i czerwonymi wstążkami, tancerze-mężczyźni wstają, na twarzach wszyscy mają pończochy. Wnoszą na scenę krzesła i siadają na nich w szeregu, z tyłu. Dwaj z nich wypowiadają kwestie Pana Młodego i Gospodarza z Wesela o przerzynaniu dziadka tego pierwszego piłą i o „zadźganiu, zatłuczeniu, spopychaniu” ojca tego drugiego przez zbuntowanych chłopów w czasie rabacji galicyjskiej, przy czym wszyscy mężczyźni powtarzają chórem jak refren kilkakrotnie powracający wers: „Myśmy wszystko zapomnieli”.
Ano, zapominamy, zapominamy – zbyt szybko, wręcz sklerotycznie. A warto pamiętać, bo tyle jest dziś rozmaitych skrajnych interpretacji byłych wydarzeń, no i „polityka historyczna” rozwija bardzo już demonstracyjnie swój pawi ogon. Te proste ludzkie historie o rabunkach, rasowej nienawiści, o narodowych tragediach, ujęte w wymiarze jednostkowym i rodzinnym, spuentowane są dobrze dobranym cytatem z arcydzieła i przywołanym przezeń najtragiczniejszym z możliwych, bratobójczym kontekstem. Zyskują przez to monumentalny wymiar wiarygodnych, poruszających Świadectw, będąc wplecione w tragiczny ciąg polskich losów i skomentowane (a to ci niespodzianka!) bardzo à propos przez teksty Wyspiańskiego.
Tyle że te panny młode takie są kiczowate i że te towarzyszące im dziewczynki, które wyszły spod stołu, takie są urocze i naiwne, a ten Ukrzyżowany, umajony białymi i czerwonymi balonikami, taki jest licheńsko-oczywisty… No i po co te pończochy na twarzach tancerzy wypowiadających wers o powszechnym zapomnieniu? I te Chochoły przy mikserskim stole? A stroje tancerzy, w których szaleją po scenie w weselnych pląsach po zdjęciu z siebie narodowych pelerynek? Oto są na nich wymalowane pokraczne Gęby z wielkimi ustami, które zresztą będą potem wielokrotnie ogrywane, na ogół w grubo-prześmiewczy, czasem nawet lekko wulgarny sposób (gdy jeden z tancerzy wypowiada kwestię z przywoływanego już tu dialogu Gospodarza z Panem Młodym, stojąc tyłem do widowni, drugi podstawia mu mikrofon do tylnej części spodenek, na której widnieją wymalowane olbrzymie usta).
I ta panna młoda, która dużo później uroczo opowiada o swoim wymarzonym ślubie i weselu na Wyspach Kanaryjskich, z białą karetą, białą suknią i wszystkim jak należy – banalna w swej wizji aż do omdlenia? (Jej narracji towarzyszą zresztą prześmiewcze „pierdnięcia” z weselnych baloników, trzymanych za plecami tancerek i tancerzy, którzy stoją w rzędzie z tyłu sceny.)
A dodajmy jeszcze do tego obecnych na scenie i aktywnych przez niemal cały spektakl kilkanaścioro seniorów z grupy Movements Factory, którzy aktywnie wspomagają tancerki i tancerzy PTT w pląsaniu. Ubrani są najpierw w swe prywatne ubrania, a potem wchodzą na scenę między opowieścią o weselu tużpowojennym a opowieścią o roku 1968 w strojach panien młodych. Panowie noszą z godnością i wdziękiem nie tylko białe suknie – na głowach mają czerwone weselne wianki!
No i wreszcie trzeba przywołać „na ostateczne dobicie” wszystkie przywołane przez Libera na scenę weselne szaleństwa, podsycone lejącym się strumieniami scenicznym „alkoholem” – pląsy, gry, zabawy, biesiadne pieśni, podszyte mało dyskretną erotyką damsko-męskie „ekscesiki”, kieliszki, butelki, wyprawy „weselników” na widownię, radosne „pojenie widzów wódką”, wciąganie ich na scenę – do tańca, hulanek i swawoli…
Spuentowaniu tych liminoidalnych szaleństw służy m.in. tekst Nosa o piciu, odgadywaniu, „po polsku miarkowaniu” i o Chopinie, który „gdyby żył, toby pił”. Gdy tylko wybrzmi ta kwestia, z głośników puszczona zostaje rzewna, szopenowska, polsko-elegancka nuta – przaśno-ludowa, ale piękna, w celofanie. Towarzyszyć będzie niemal do końca, bardzo znacząco, wspomnieniom panien młodych.
Po pierwszym wybuchu weselnych ekscesów, spuentowanym sekwencją „Myśmy wszystko zapomnieli”, panny młode mozolnie ściągają siedzącym tancerzom pończoszne maski z twarzy. A potem wracamy do współczesnego wesela, potraktowanego jednak tym razem taneczno-akrobatycznie. Obserwujemy coś na kształt zawodów w odtańcowywanych, wymyślnych figurach, ot, takie „wesele à la moderne”, a zarazem przerywnik-wstawka z „prawdziwego” teatru tańca. Seniorki i seniorzy klaszczą do rytmu przybierającej na intensywności muzyki, a Chochoły-muzycy szaleją przy swym stole. Po akrobatyce bez rekwizytów mamy jej odmianę z balonami – tancerki i tancerze prześcigają się w pomysłach, jak je „wybuchowo niszczyć”, np. siadając ostentacyjnie, „z przytupem” na jednym z nich i przygniatając go tylną częścią ciała. Z głośników płynie jedna z biesiadnych pieśni narodowych, konstytuujących naszą weselno-imieninową tożsamość, a tytuł jej Czy chciałaby pani?. Na ekranie pojawia się wędrujący w dół jej tekst, ale hej, po co te napisy, przecież znamy, a jakże, znamy, jakże byśmy nie znali, na niejednym weselu żeśmy bywali! Murzyna pani by nie chciała, Chińczyka nie, Francuza też nie, Niemca (brrr!) to już w ogóle. A Polaka – tak! (Swoją drogą, Liber pominął, zapewne dla wzmocnienia „patriotycznego” efektu, ciekawą zwrotkę akceptującą Słowaka jako partnera dla Polki.)
Aktorzy wciągają widzów na scenę i ruszają z nimi w tan, seniorzy i seniorki pląsają coraz intensywniej, weselna uciecha alla polacca contemporanea osiąga swą kulminację – stopień najwyższy, czyli a lot of fun!
Potem nagle kontrapunktowy zwrot: nagranie kłótni małżeńskiej z mnóstwem wulgaryzmów. Idzie „ostry opierdol”, ona płacze, a on stwierdza, że na razie jej nie bije, tylko szturcha, do prawdziwego bicia zabierze się później. Czyli codzienność po weselu.
Tymczasem na wielkim ekranie z tyłu wyświetlony jest uroczysty portret rodzinny – kilkadziesiąt osób, kilka pokoleń na tle kwiatów. Pląsający dotąd radośnie aktorzy i widzowie ze sceny stają frontem do widowni i patrzą na nas. A my na nich.
Jak dla mnie, mógłby to już być koniec. Ta wymowna scena aż się prosiła o chocholi i Jaśkowy komentarz z końca III aktu Wesela. Staliśmy naprzeciw siebie i przeglądaliśmy się w sobie – my, po prostu my, żadni „my i oni”. Tyle że Liber miał jeszcze do przekazania widzom parę wątków i efektownych scen. No i wybrzmiało, co wybrzmieć miało, a (moim zdaniem) nie musiało: opisane tu już pokrótce marzenie panny młodej o ślubie na Kanarach, nagrane i pokazywane na zamykającym scenę wielkim ekranie zwierzenia panny młodej-seniorki o ślubie, który nastąpił zbyt wcześnie, gdy właściwie ona sama nie wyszła jeszcze na dobre z dzieciństwa. Po zamążpójściu od razu pojawiło się dziecko, a ona – bezradna i bezbronna – musiała stawić czoła nowej, przerastającej ją sytuacji. Pod koniec tego monologu na jej twarz najechał wielki, czarny kleks, obecny na ekranie od samego początku – od obrazu „rustykalnej” sali USC.
Później dwaj tancerze w czarnych sukniach wykonali dynamiczny taniec w takt muzyki RSS Boys. Jedna z dziewczynek spod stołu machała wtedy rytmicznie rękami, druga podrzucała, też rytmicznie, swój komunijny bukiet. Oczywiście były to działania zdecydowanie spoza scenariusza, ale dziewczynki miały prawo być już śmiertelnie zmęczone i znudzone.
Na ekranie tymczasem już do końca wił się kolejny weselny pląs – tłum ludzi wspólnie tańcujących w kółku, trzymających się za ramiona. Znów zabrzmiała muzyka Chopina, a tancerze i tancerki PTT zwierzali się widzom ze swoich strachów i lęków, bardzo różnych – od obaw przed pójściem na bezrobocie, strachu przed biedą i bezdomnością, po strach przed ponownym pobiciem. Marcin mówi Fabianowi, że to właśnie jego się boi, tamten go gwałtownie odpycha. Jeden z tancerzy stoi na krześle, przykrywając sobie cały czas twarz tym opisanym już tutaj dziwnym, „gębiastym” body i „rusza ustami”, jakby chciał zmusić wymalowaną na swym stroju twarz do mówienia. Wśród siedzących na krzesłach aktorek i aktorów porusza się tanecznie Chochoł. Potem tańczą już wszyscy, a Ula ma na głowie Jaśkową czapkę z piórem. Końcowe pytanie do widzów: „A ty?”, tzn. czego ty się boisz?
Chochoł tańczy na środku. Z tyłu wychodzą seniorki i seniorzy, teraz wszyscy w patriotycznych pelerynach produkcji FPH Ludwik. No tak, wszyscyśmy są jacy tacy.
I wreszcie mamy końcowe kwestie Jaśka i jego dialog z Chochołem. Wybrzmiewają one, gdy gromada weselników zastyga w bezruchu. Po „Miałeś chamie złoty róg” wyłazi skądś z tyłu kilku Chochołów, wciąż „indiańsko” przyozdobionych. Krążą po scenie, kojarząc się z kwestią „tęgo gram, tęgo gram!” Na ekranie nadal weselne, taneczne koło. Wyciemnienie. Koniec.
Rytuały, ceremonie, gry i zabawy, jednym słowem – performanse są, jak wiadomo, najlepszym lustrem, w jakim może się przejrzeć dana zbiorowość poszukująca prawdy o swej istocie. Marcin Liber słusznie wybrał poprawiny po Weselu dla zadania kilku podstawowych pytań o aktualny stan polskiej narodowej duszy. Sugerowane przezeń w sposób nienachalny odpowiedzi są niepokojące: wciąż tańczymy nasz weselny chocholi taniec. Wszyscy: my kapcany i my pany, czekający na kolejny cud, na kolejnego „z chłopa króla”, co nas, polską szlachtę, polski lud powiedzie w historyczny tan, ku świetlanej przyszłości, na wawelski dwór. Ale tak naprawdę to myśmy są przeciętnie zdrowi, a skrzecząca wokół rzeczywistość odporna jest na nasze marzenia, zwidy i zaklęcia. I nie ma się co oszukiwać, że Chińczyki, Francuzy, Angliki, Niemce uznają za słuszny wybór mitycznej Polki – świetlanej postaci z biesiadnej pieśni, co tak pięknie i godnie krzepi polską zbolałą duszę.
Liber sięgnął odważnie do podwójnego dna polskich szaleństw, przeplatając ślady osobistych mikrohistorii z „ogólnobiesiadnym” i narodowo-religijnym kiczem, puentując to wszystko cytatami z arcydzieła Wyspiańskiego, które dowiodły swej wciąż bolesnej aktualności. Wielka historia sąsiaduje tu z przaśnym dowcipem weselnych przyśpiewek, a subtelna autoironia z bezradną intelektualnie, wielokrotnie wyśmianą, a i tak ciągle diablo żywotną naiwnością nacjonalistycznych stereotypów. A my na widowni musimy ten podany nam ze sceny kielich goryczy „wypić aż do dna”.
Polski Teatr Tańca w Poznaniu
Wesele. Poprawiny
reżyseria: Marcin Liber
scenografia, kostiumy, reżyseria światła: Mirek Kaczmarek
muzyka: RSS Boys
opieka dramaturgiczna: Magdalena Zaniewska
opieka choreograficzna: Iwona Pasińska
konsultacja ds. folkloru: Leszek Rembowski
światła: Przemek Gapczyński
akompaniament: Zuzanna Majewska
współtworzą i występują: Urszula Biernat-Jałocha, Fabian Fejdasz, Julia Hałka, Paulina Jaksim, Jerzy Kaźmierczak, Katarzyna Kulmińska, Zbigniew Kocięba, Paweł Malicki, Marcin Motyl, Michał Przybyła, Katarzyna Rzetelska, Sandra Szatan, Dominik Więcek, Emily Wong, Adrian Radwański, Marta De Pinto (stażystka) oraz seniorzy i juniorzy z grupy Movements Factory
premiera: 13.10.2017