Rozmowa z Januszem Adamem Biedrzyckim
Justyna Arabska: Janusz Adam Biedrzycki – tancerz, choreograf, aktor, pedagog, animator kultury. Czy w takiej kolejności należy cię przedstawiać?
Janusz Adam Biedrzycki: Na pewno moją główną dziedziną jest ruch. Przez długi czas w Chorei tylko się ruszałem – nigdy nie chciałem mówić. Tomek Rodowicz mnie do tego namówił. Miałem opory z racji wady wymowy, ale okazało się, że mówię na scenie lepiej niż w rzeczywistości. Przez długi okres nie lubiłem, kiedy określało się mnie mianem „aktor”, ale w sumie nim jestem. Mówię teksty, podśpiewuję. Ale zdecydowanie moją domeną jest ruch.
Czy mówisz o sobie, że jesteś artystą teatru offowego?
Nie lubię słowa artysta. Mam też problem z definicją teatru offowego, bo czym on jest? Uczyłem się na studiach, że teatr offowy był w kontrze do czegoś – w szczególności jego początki: teatry studenckie w latach 60., 70. i późniejsze – w kontrze do władzy, do teatrów repertuarowych, które były dosyć skostniałe. Wtedy off był konkretny, miał konkretną ideologię. Przeciwstawiał się polityce, obyczajowości. Teraz trudno jest mówić o offie. To, czym jest off, nie do końca zostało sprecyzowane. Pojęcie niezależności jest dla mnie adekwatne – teatr niezależny nie podlega żadnej instytucji. Ale kiedy mówimy o offie i alternatywie, to zastanawiam się, w stosunku do czego jesteśmy alternatywni, jeżeli już nie ma przeciwko komu się buntować? Ok, możemy się buntować przeciwko konsumpcjonizmowi, marginalizacji – tym wszystkim czynnikom, które wiążą się z kapitalizmem, z bardzo płytkim myśleniem o świecie, o życiu. Ale robią to też teatry repertuarowe, które chcąc nie chcąc przechwyciły język alternatywy i bardzo często z niego korzystają. Robię teatr. Tak się identyfikuję. Nie chcę się szufladkować, boję się tego. Chorea może być offem przez to, że nie jest repertuarowym teatrem. Poza tym zespół łączy bardzo bliska relacja. Nie przychodzimy odcinać kuponów, znamy się od dwunastu lat, spędzamy ze sobą czas także w życiu prywatnym, wiemy bardzo dużo o sobie – ważna jest ta relacja, która się zbudowała. To nas ustawia w offie. Ten teatr jest prawdziwy. To nie jest odgrzewanie kotleta – codzienne granie spektakli po dwa razy „bo ja muszę, bo to jest mój zawód i odbębniam to codziennie przez dwadzieścia lat”. Tutaj cały czas jest pasja – ja chcę, a nie muszę. To mnie definiuje, określa, kształtuje. Teatr to jest moje życie, a moje życie to teatr. Trudno mi to rozgraniczyć.
Mnie alternatywa kojarzy się z wolnością twórczą. Na przykład Paweł Passini, który często pracuje dla teatru repertuarowego, współpracuje z Choreą. Może w offie jest taka wolność, do której się ucieka?
Nie mamy narzuconego tematu, nie mamy narzuconego czasu, choć oczywiście, czasami projekty wyznaczają czas, w jakim mamy zrobić spektakl. Ale nie liczę godzin spędzonych na próbach. Nie pracujemy na godziny. Sam stwarzam rzeczywistość, czas, który jest mi potrzebny do realizacji spektaklu. Dużo zależy od nas samych, od naszych ustaleń.
Wydaje mi się, że teatry nierepertuarowe mają coś w sobie. To nie jest odcinanie kuponów. Kiedy ludzie żyją ze sobą, pracują ze sobą, to tworzy się relacja, wspólnota, która jest bardzo mocną wartością teatrów niezależnych. Człowiek nie jest trybikiem w machinie, tylko właśnie człowiekiem. Szukamy odpowiedzi i szukamy ich razem. Praca trwa cały czas. Nie zdarzyło mi się jeszcze pracować w teatrze niezależnym, w którym reżysera nie byłoby na próbie. W repertuarowych teatrach zdarzało się, że reżysera nie było.
Wyobrażasz sobie pracę w teatrze repertuarowym?
Grywam czasami w teatrze repertuarowym w Łodzi. Dla mnie każdy spektakl jest rodzajem święta i wejścia w inną rzeczywistość. Może inni mają umiejętność wchodzenia w tę rzeczywistość codziennie po dwa razy – ja nie mam takiej. Dla mnie takie granie fabryczne, z taśmy wyjaławia ludzi. Taka jest moja obserwacja. Traci się to, co wytwarzamy przy rzadkim graniu.
Często pracujesz z młodzieżą. Rozmawiacie o tym, co ich boli, i na podstawie tego tworzycie spektakle. Czy to młodzi ludzie, ich bunt napędza twoją twórczość?
Każdy, kto pracuje w teatrze, kto zajmuje się teatrem, ma ten bunt. To jest bunt przeciw rzeczywistości zastanej, tej która go otacza. Świata nie da się zbawić teatrem, ale uważam, że teatr jest narzędziem, które daje impuls do działania, wbija szpikulec, zadaje pytanie, prowokuje do dyskusji, do zmian. Od prostych, do tych życiowych. Ja inaczej przechodziłem bunt. Teraz jakoś go nie odczuwam. Może dzisiaj jest za wygodnie. Młodzi ludzie bardzo wiele rzeczy mają podane. Oczywiście nie mówię o ludziach, którzy jedną nogą są na marginesie. Mówię o tych, którzy mają komfort życia w pełnych rodzinach, mogą studiować, nie muszą chodzić do pracy w wieku szesnastu lat – nie muszą się martwić o codzienne życie.
To, co jeszcze definiuje teatr niezależny, to fakt, że wiele grup wchodzi w edukację artystyczną, która szczególnie teraz jest bardzo ważna. W tym świecie, który jest zubożony przez nowe media, kultura zaczyna być spłaszczona. Nie kultywuje się wartości, które kiedyś były ważne. Grupy niezależne bardzo dużo energii poświęcają edukacji artystycznej. Wchodzą w lokalne społeczności, szczególnie te na marginesie. Dużo wartościowych projektów ma na celu edukację poprzez sztukę. Idzie się do młodego człowieka i próbuje mu pokazać, że teatr nie jest czymś obcym – że on też może o nim porozmawiać, zobaczyć, jak funkcjonuje od zaplecza, być na scenie, poznać ludzi, którzy pracują w teatrze. Bez barier, szklanej szyby. Nie jest to kolejna nudna lekcja w szkole – ci młodzi ludzie są pełnoprawnymi uczestnikami kultury.
Kiedy pracujecie z ludźmi z tzw. środowisk wykluczonych, to na co zwracają oni najczęściej uwagę? Co ich najbardziej boli?
Niezgoda na to, co się wokół dzieje. Na to, że po części są zostawieni sami sobie. Brakuje relacji, bliskości – oni tego potrzebują. Teatr jest tworem, w którym można to znaleźć, przynajmniej u nas, i przekazać innym. Po pięciu latach działalności społeczno-artystycznej widać, że niektórych nasze projekty bardzo zmieniły. Osobiście mam dług wdzięczności w stosunku do teatru – kiedy miałem siedemnaście lat, sam wpadłem w środowisko, które było marginalne. Jedną nogą byłem „po tamtej stronie mocy”. I gdyby nie Dorota Porowska, Tomasz Rodowicz i Elżbieta Rojek, nie wiem, gdzie bym zawędrował. Zaczynałem od małego teatrzyku, a później poznałem ich i dostałem takiego kopa, że klapki na świat się otworzyły. Zobaczyłem, że można żyć inaczej. Projekty, które prowadzę, są rodzajem spłaty długu. Nie uratujemy i nie zbawimy całego świata, ale tej jednej, dwóm osobom może uda się pomóc, zmienić ich życie na coś lepszego.
Czy masz poczucie misji z racji tego, że pracujesz w takim teatrze? Że coś realnie zmieniasz, masz wpływ na ludzi, z którymi pracujesz?
Myślę, że tak. Nasza praca to proces – nigdy wszystko nie jest zrobione od A do Z. Spektakl ciągle ewoluuje. Boję się słów o misji, bo często zarzuca się nam, że nasz teatr podchodzi pod arteterapię. Ja przede wszystkim robię teatr i to jest dla mnie najważniejsze. Przy okazji pomogę komuś rozwinąć się czy przełamać bariery – super. Dwa w jednym. Ale unikam takich górnolotnych, pompatycznych słów typu „zmieniamy świat”. Zmieniamy lokalne środowiska. Część ludzi, którzy zaczynali tu pięć lat temu, robi już swoje projekty, chce działać i tworzyć na własną rękę.
Może siła Chorei polega na tym, że zauważa ludzi? Może to jest ta offowość?
Możliwe. Chociaż wydaje mi się, że teatry repertuarowe też sięgają po projekty społeczne. Może nie z taką częstotliwością i zaangażowaniem, ale ten podział zaczyna się rozmywać.
Obecna sytuacja społeczno-polityczna jest kolejną okazją do pewnej walki. Zaczyna być bardzo niebezpiecznie. Klimaty nacjonalistyczno-narodowe, zakłamana religijność sprawiają, że znowu wracamy do „tamtych lat”. Na przykład wydarzenia związane z pokazem Golgota Picnic – to są mechanizmy wzięte żywcem z PRL-u. Przed tym trzeba się bronić. Off, który jest teraz, powinien wykorzystywać sytuację, żeby o tym mówić. Ożywić ideę offu walczącego.
Dofinansowanie daje wolność czy ogranicza?
To zależy od jego rodzaju – czy to projekt, grant czy konkurs – skąd dostajemy pieniądze. Czasem to walka z wiatrakami – składa się miliony wniosków, a przechodzą dwa czy trzy. Nie mamy stałego dofinansowania, tak jak teatry repertuarowe, które mogą robić produkcje za bardzo duże pieniądze, my musimy cały czas walczyć o przetrwanie. I to na pewno jakoś określa off. O pieniądzach się nie mówi – „przecież my to robimy dla sztuki” – ale często się zapomina, że wszyscy musimy za coś żyć. Nie pracuję nigdzie indziej – zajmuję się teatrem. Z drugiej strony jeżeli łapiemy się na tym, że robimy to tylko dla pieniędzy, to już jest kiepsko. Istnieją teatry, i to nawet w offie, stricte po to, żeby wyrwać kasę. Nie wszyscy czują tę ideologię.
Kiedy chodzisz do teatru prywatnie, to wybierasz off czy teatr repertuarowy?
Nie chodzę do teatrów często. Zazwyczaj idę na coś z polecenia – rzadko do repertuarowych. Tam ceny biletów są tak wysokie, że nie stać mnie, żeby chodzić do nich często.
Niedawno związała się Ogólnopolska Offensywa Teatralna. Jak myślisz, czy to poruszenie ma szansę zmienić coś w związku z zauważaniem offu, postrzeganiem, dofinansowaniem go?
Pewnie! W grupie mamy więcej siły niż pojedyncze jednostki. Jest wiele teatrów offowych, niezależnych, alternatywnych, które są małe, przez co mają małą siłę przebicia w stosunku do teatrów repertuarowych. Dotacje, granty Ministerstwa Kultury tudzież innych instytucji dopuszczają do tego, żeby w tym samym konkursie startował mały teatr spod Łodzi i teatr Krystyny Jandy. To jest nie do pomyślenia, jak ci ludzie, którzy działają lokalnie, mają stawać w szranki z wielkimi molochami. Cieszę się, że powstała Offensywa, bo będzie miała większe znaczenie niż pojedynczy teatr. Bardzo ważne jest też, żeby się wspierać nawzajem – nie konkurować, ale współpracować, być w kontakcie, nie zabierać sobie widza, tylko się nim dzielić.
I ta współpraca między teatrami jest zauważalna?
Tak. W Łodzi Chorea współpracuje z Teatrem Szwalnia, Teatrem Pinokio – który co prawda jest teatrem repertuarowym, ale działa na pograniczu offu, bo wychodzi do ludzi. To też jest ważne w teatrze niezależnym – wyjście do ludzi. Łukasz Drewniak pisał niedawno, że chociaż teatry repertuarowe podbierają idee offu, to jednak są enklawą, czymś ekskluzywnym, gdzie zwykły człowiek ma utrudniony dostęp. I to utrwala stereotyp, że teatr to specyficzne miejsce, do którego trzeba iść ładnie ubranym, że to jest sztuka słowa i niczego więcej.
Dobrym przykładem współpracy między teatrami jest akcja Dotknij Teatru, która powstała w Łodzi, a zorganizowało ją kilka teatrów: Teatr Nowy, Teatr Szwalnia, Teatr Pinokio, Teatr Chorea. Teraz akcja obejmuje całą Polskę – co roku odbywa się kilka tysięcy wydarzeń, w których biorą udział grupy sformalizowane, amatorskie, osoby prywatne. To pokazuje, że można współpracować.
Cenię teatr offowy za rzeczywisty dialog. Kiedy mówicie mi coś ze sceny, mogę wam realnie odpowiedzieć, spotkać się z twórcami. Zdarza się, że ludzie po spektaklu przychodzą, pytają, zarzucają coś, dziękują?
A to nie jest naturalne?
W teatrze repertuarowym nie jest to tak powszechne. Mogę czekać na aktorów gdzieś przy wyjściu, ale to, czy się zatrzymają przy mnie, to już inna sprawa.
Myślałem, że to jest naturalne. To jest część spektaklu – feedback dla nas. Dowiadujemy się, czy wywierciliśmy tę dziurę w człowieku, czy nie. Najgorzej, kiedy wyjdzie obojętny. Lepiej, żeby wyszedł zły albo wkurzony. Często organizujemy spotkania po spektaklach, bo spektaklami zadajemy pytania. Chcemy wiedzieć, czy to ma sens. Bez tej rozmowy tego nie wiemy. Możemy robić spektakle dla nas samych, ale czy to wtedy będzie teatr? Nie wiem.
Budujecie swoją publiczność? Tworzycie z nią relacje?
Mamy w Łodzi stałą publikę, ludzi, którzy są na wszystkich spektaklach. Lubią estetykę, którą proponujemy i to też jest rodzaj relacji. Kiedy popatrzymy na ostatni Festiwal Retroperspektywy, to bardzo ważne były spotkania z ludźmi. Festiwal się nie kończy na ostatnim spektaklu. Nie wychodzimy do domu, tylko rozmawiamy. Dialog pomiędzy widzem a twórcą.
Często nie traktuje się offu poważnie – myśli się, że to grupa amatorów albo studentów, którzy bawią się w teatr. Jak reagujesz na stwierdzenie, że off umarł w latach 90.?
Twarzą w twarz nikt mi nigdy tego nie powiedział, ale dużo czytałem na ten temat. Oczywiście, to już nie będzie taki off jak kiedyś, bo czasy się zmieniły. Cały czas wracamy do problemu z klasyfikacją – co jest offem, a co nim nie jest? Ale popatrzmy na Offensywę Teatralną – na pierwszy zjazd przyjechało osiemdziesięciu przedstawicieli grup teatralnych z całej Polski i to nie byli wszyscy. Oni mówią, że są offem, więc off chyba istnieje.
Jeżeli dostałbyś pracę w teatrze repertuarowym, przyjąłbyś ją?
Na pewno bym spróbował, żeby zobaczyć, co tam się dzieje, jak to działa. Ale znając siebie, pewnie długo bym tam nie wytrzymał. Za bardzo cenię sobie wolność, którą daje Tomek Rodowicz, którą dają mi moi przyjaciele z teatru. Ja chcę, a nie muszę.

JANUSZ ADAM BIEDRZYCKI – tancerz, aktor i współzałożyciel teatru Chorea, stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w zakresie taniec/teatr. Reżyser spektakli: Brzydal (2013), Vidomi (2014), współreżyser monodramu Upadek Psycho Somatic Gay-m (2010), opiekun artystyczny projektu Take Over (2015), choreograf Brzydala, Vidomych, Upadku…, Kogutów, Borsuków i innych Kozłów… (2011) oraz Umrzeć w Atenach (2013).