nietak!t – kwartalnik teatralny

Nisza dla offu?

Pamięć Rutki, Teatr Dormana, fot. archiwum Teatru Dormana w Będzinie

Opinię o tym, że jest problem z teatrem dla młodzieży, słyszałem wiele razy i z różnych ust. Przyjęło się uważać, że tak zwane teatry lalkowe wypełniają swoją misję, grając dla dzieci, a tak zwane teatry dramatyczne spełniają się w spektaklach dla dorosłych. Te pierwsze grają dla przedszkolaków i dzieci z młodszej podstawówki, te drugie dla widowni jeśli nie pełnoletniej, to jednak do pełnoletniości zbliżonej. Istnieje wobec tego luka – brzmi obiegowa opinia – która sprawia, że dorastającemu młodemu człowiekowi, wyrosłemu już z Gąsek Balbinek i Czerwonych Kapturków, a nieprzygotowanemu jeszcze na Bachantki i Wycinki, teatr na ogół nie ma niczego sensownego do zaoferowania. Kilkakrotnie byłem świadkiem narzekań dyrektorów instytucjonalnych teatrów, że reżyserzy nie są zainteresowani teatrem dla nastolatków, nie ma literatury dramatycznej przeznaczonej dla tej widowni i nie ma sprawdzonych form, by sobie tę widownię pozyskać. Moi rozmówcy krępowali się zlecić reżyserię czegoś tak trywialnego jak młodzieżowy spektakl doświadczonemu twórcy. Debiutantowi z kolei bali się zaufać, bo nie byli pewni, czy poradzi sobie wobec braku wypróbowanej literatury i gotowego przepisu. Koło się zamykało w atmosferze greckiej tragedii bez wyjścia i koniec końców teatr dla zarobienia paru złotych grał tytuły znany autorów, robione zupełnie nie z myślą o młodzieży, dla zorganizowanych grup licealistów o dziesiątej rano.


Niekoniecznie musi być w tym coś złego. Zastanawiam się przekornie, czy teatr dla młodzieży rzeczywiście jest potrzebny. Myślę o swojej młodości. Moja mama lubiła teatr, chodziła do niego kilka razy w roku, z reguły zabierając mnie ze sobą. Mieszkaliśmy w podwarszawskiej miejscowości, więc nie mieliśmy budynku teatru na rogu ulicy, ale dzięki autobusom i tramwajom mogliśmy w ciągu półtorej godziny dotrzeć do każdej stołecznej sceny. Chodziliśmy na różne rzeczy. Zaczęliśmy od baśni w Guliwerze i Lalce, potem doszły opery i balety w Teatrze Wielkim, zachodnie farsy w Komedii i Kwadracie, musicale w Romie i Buffo, klasyka światowego dramatu – najlepiej ze znanymi twarzami – w Powszechnym, Współczesnym, Dramatycznym. Kiedy miałem jakieś dziesięć lat, tarzałem się ze śmiechu na Moim przyjacielu Harveyu z Janem Kobuszewskim i Ireną Kwiatkowską. Kiedy miałem czternaście, zachwycałem się Januszem Gajosem i Maciejem Stuhrem w Rewizorze. Byłem pod wrażeniem baletowej choreografii Romea i Julii Prokofiewa i skakałem z radości, widząc helikopter w Miss Saigon. Nie odczuwałem braku teatru dla mojej grupy wiekowej. Odkrywanie teatru dla dorosłych było dostatecznie fascynujące. Kochałem wyjścia do teatru, na które składało się także odświętne ubranie, zakup programu, ciasteczko i herbata w bufecie, dyskusja o obejrzanej sztuce. Miałem uroczo mieszczański gust i byłem zachwycony, mogąc się trochę posnobować kilka razy w roku.


Może więc narzekanie na brak teatru dla młodzieży to szukanie dziury w całym? Spójrzmy na inne dziedziny sztuki. Można założyć, że nie istnieje nic takiego jak malarstwo czy rzeźba dla młodzieży. W muzyce popularnej pewnych celebrytów promuje się tylko w kontekście nastoletniej widowni. Pamiętam, jak w Barcelonie trafiłem na miasteczko namiotowe rozszalałych fanek Justina Biebera. Oczekiwały na koncert mający się odbyć dopiero tydzień później. Ale to jest komercyjny syf, droga trzepiącej forsę MTV, a nie teatru. Jest literatura młodzieżowa i kino młodzieżowe, ale no właśnie, co to jest? Z klasyki Musierowicz i Szklarski? Z nowszych Harry Potter i Gwiezdne wojny? Jasne, że popularne wśród młodych, ale starsi przecież też znają. Więc może bez sensu jest upieranie się, żeby serwować nastolatkom coś specjalnie dla nich? Może wystarczy robić dobry gatunkowo teatr, mądry i atrakcyjny, oparty na rzemiośle wysokiej próby. Niech młody widz chodzi sobie na farsy, musicale, balet i klasykę dramatu. I raczej wieczorem, z rodzicami albo kolegami, niż rano w ramach zorganizowanego wyjścia ze szkołą. Może tak byłoby najlepiej?


Problem z teatrem polega na tym, że nie każdy mieszka sobie w podwarszawskiej miejscowości i nie każdy jest dzieckiem mojej mamy. Takie domy jak mój istnieją, ale stanowią mniejszość. Są w Polsce ludzie, którzy mieszkają sto kilometrów od najbliższego teatru instytucjonalnego. Są ludzie, którzy nigdy w życiu nie pomyślą, że można spędzić wieczór w teatrze, bo w ich rodzinie i wśród znajomych nikt w ten sposób nie spędza czasu. Są i tacy, których na teatr, zwłaszcza ten z dużego miasta, po prostu nie stać. I bądźmy szczerzy, takich domów w Polsce jest większość.


Inną sprawą jest to, jaką widownię chcielibyśmy mieć. Przedstawicieli klasy średniej, którzy dla rozrywki i prestiżu kilka razy w roku chodzą na spektakl? Można i tak, ale mało tu miejsca dla offu i dla różnorodności.


W liceum trafiłem na wspaniałego polonistę-teatrologa, który otworzył mi oczy na wiele rzeczy związanych z teatrem. Dzięki niemu zacząłem patrzeć nie tylko na tytuł i obsadę, ale również na reżysera. Zacząłem dostrzegać nurty, którymi płynie współczesny teatr. Dowiedziałem się, że poza instytucjonalnymi teatrami istnieją jeszcze dziesiątki innych zachwycających zjawisk. Mój teatralny świat stał się bardziej zróżnicowany, poznawałem nowe języki i konwencje. Profesor zabierał mnie z klasą do Instytutu Teatralnego, gdzie Justyna Sobczyk prowadziła zajęcia w ramach programu Teatr i Szkoła. Pamiętam jej warsztaty do Kosmosu Jarockiego, podczas których wpatrywaliśmy się w rysy i plamy na ścianach, graliśmy na butelkach, wygłaszaliśmy monologi spisywane na skrawkach papieru. Nagle runęła bariera, którą wcześniej odczuwałem bardzo wyraźnie – nieprzekraczalna bariera między twórcami a widzami. Wcześniej to, co działo się na scenie, wydawało mi się tajemnicze i niezrozumiałe. Okazało się, że sztuka może być impulsem, który rozbudza w nas coś więcej niż tylko sąd: lubię – nie lubię. We mnie i w każdym z moich kolegów rodził się artysta, każdy z nas miał do powiedzenia coś niesamowitego, a sztuka wypływała zewsząd. To było fundamentalne doświadczenie.


Wierzę w tak zwaną edukację artystyczną. W dobrą edukację artystyczną. Nie taką, jaką pamiętam ze szkoły, w której nauczycielka muzyki darła się na nas, bo nie zapamiętaliśmy tekstu piosenki, a nauczycielka plastyki stawiała mi trójki za krzywe wykreślanie perspektywy, które służyło Bóg wie czemu. Wierzę w taką edukację, jaką pamiętam z liceum, z Instytutu Teatralnego. Nie każda osoba z mojej klasy stała się zawodowym twórcą kultury, ale każda została wzbogacona o nowe myśli i inne typy percepcji. To mi się wydaje fantastycznie ważne i chciałbym, żeby było obecne w myśleniu o teatrze dla młodzieży.


Do niedawna wydawało mi się, że jestem młody. Umiem stać na rękach i jeszcze nie łysieję, pamiętam fabuły odcinków Johnny’ego Bravo, mam na laptopie zainstalowanych Heroes of Might and Magic i sypiam pod kołdrą z mistrzem Yodą. Dorośli, gdy byłem dzieckiem, tak się nie zachowywali. Lekceważyłem fakt, że pod wspomnianą pierzyną śpi ze mną żona, dwa koty i trzyletni synek. Długo nie przychodziło mi do głowy, że się starzeję.


Kiedy razem z członkami mojej offowej grupy przygotowywałem się do prowadzenia warsztatów dla licealistów w podwrocławskim Goszczu, wyobrażałem sobie, że będę pracował mniej więcej z rówieśnikami. Z trochę młodszymi kolegami. Kiedy zobaczyłem ich na dworcu, zaniemówiłem. Szeroko otwartymi oczami patrzyłem na szczupłe, przygarbione sylwetki, chude nogi z wystającymi kolanami, pryszcze, rzadkie zarosty, jakieś pluszowe misie zabierane zamiast poduszki. Od razu wyczułem ten brak swobody, jaki młody człowiek przez lata szkolnej tresury odczuwa przy starszej, nieznanej osobie. Ludzie rozpięci między dzieciństwem a dorosłością. Mówiący do mnie „proszę pana”. Pamiętający inne kreskówki, czytający inne książki, patrzący na świat z innego punktu widzenia. Dopiero kiedy na nich spojrzałem, uświadomiłem sobie, że dla nich telefony komórkowe i internet istniały od zawsze, Polska weszła do Unii Europejskiej w zamierzchłej przeszłości, a McDonald’s w mieście jest czymś równie oczywistym jak kościół. Uświadomiłem sobie, że oni nie mają tego całego humanistycznego śmietnika wiedzy – pozostałości po studiach, wizytach w bibliotekach, spotkaniach i wykładach. Byli za młodzi. Wszystko przed nimi było do odkrycia.


Nie chcę uogólniać, nie chcę powielać stereotypów. Nastolatkowie to ludzie, a ludzie różnią się między sobą. Mają różne poglądy, problemy, marzenia i oczekiwania, pochodzą z różnych domów, mają różne sytuacje majątkowe, dysponują różnym poczuciem estetyki i różnie zapatrują się na to, co chcieliby widzieć w teatrze i jakiej relacji z teatrem oczekują. Łatwo wpaść w pułapkę i dokonać jakiegoś fałszywego założenia. Wpadłem w taką pułapkę na tegorocznym Festiwalu Teatrów dla Dzieci i Młodzieży „Korczak”. Teatr Dormana z Będzina – instytucjonalny teatr, z którym od jakiegoś czasu jestem związany, pokazywał Pamięć Rutki. Spektakl Justyny Łagowskiej był oparty na dzienniku Rutki Laskier, nastoletniej Żydówki, która żyła w będzińskim getcie i została zamordowana w Auschwitz. Dramaturg Michał Kmiecik dokonał paraleli między hitlerowską okupacją a współczesnością. Punkt widzenia był jego, to znaczy mocno lewicowy. W jednej z piosenek śpiewano: „Najbardziej wkurwia mnie w Polsce, że tyle w niej faszystów”. Były żarty z rządu: „Rutko, przeproś ministra kultury, pan minister nie po to dawał pieniądze na spektakl, żebyś wygadywała takie rzeczy”. Były nawiązania do popkultury, była krytyka kapitalizmu. Na widowni prawie wyłącznie widownia szkolna. Spodziewałem się, że spektakl zostanie kupiony. Skąd mi się to wzięło, skąd założenie, że skoro lewicowy Kmiecik jest młody, to jeszcze młodsze dzieciaki na widowni muszą go oklaskiwać? Podczas dyskusji z ust chłopców chyba nie starszych niż piętnaście lat padały słowa krytyki. Jakim prawem do historii nastoletniej Żydówki miesza się współczesną politykę? – pytali. Jak można porównywać dzisiejszą prawicę z faszystami? Nie wiem, kim byli. Zwolennikami PIS-u, ONR-u, Korwina-Mikkego? Nie nadążam za nimi. Nawet Kmiecik nie dał rady.


Pamięć Rutki trafia też i na inną widownię. W Będzinie przychodzą na nią licealiści spodziewający się spektaklu biograficznego lub akademii ku czci. Tymczasem dostają spektakl pełen emocji, przesycony uczuciem niepokoju nastoletniej dziewczyny obserwującej coś przerażającego, co dzieje się ze światem. Kawałek naprawdę dobrego teatru, wieloznacznego, który można odnieść tak do sytuacji politycznej, jak i do egzystencjalnych lęków młodego człowieka. Spektakl jest efektowny, zawiera piosenki inspirowane wyliczankami w jidysz i choreografię inspirowaną zabawami żydowskich dzieci. Na ogół jest sukces.


W Będzinie zrozumiałem ważny powód, dla którego powinien istnieć dobry teatr dla młodzieży. Są nauczyciele, którzy chodzą z młodzieżą na spektakle, i są szkoły, w których wyjścia do teatru są tradycją. I jeżeli dana klasa nie przyszłaby do nas na Pamięć Rutki, obejrzałaby objazdową chałturę. Kto tego nie zna? Półamatorskie zespoły wędrowne służące pompowaniu kiesy. Busy załadowane parawanami, wożące inscenizacje lekturowej klasyki. Aktorzy w sandałach i prześcieradłach, drętwo recytujący Antygonę na szkolnej sali gimnastycznej. Kto tego nie zna? Zło w czystej postaci, żerujące na naiwności nauczycieli i ich akademickim wyobrażeniu o teatrze. Jeden taki spektakl, a młody człowiek przez najbliższe dwadzieścia lat nie zbliży się z własnej woli w okolice teatru.


W Będzinie staramy się walczyć z chałturami ich własną bronią. Dlatego Tomek Kaczorowski wystawił u nas swoją wariację na temat Antygony – z rockową muzyką, kostiumami przywodzącymi na myśl uliczną demonstrację, z widownią usadzoną wkoło, przemieszaną z aktorami. Po spektaklu odbywają się warsztaty. Opowiadamy o antycznej tragedii i demokracji ateńskiej, pomagamy młodemu widzowi zrozumieć, dlaczego inscenizacja Kaczorowskiego nie opiera się na historycznym kostiumie i dlaczego nie wszystkie słowa, które padają ze sceny, są napisane przez Sofoklesa. Robimy to, żeby mieć czyste sumienie.


W Toruniu w Teatrze im. Horzycy Ula Kijak wystawiła węgierską sztukę Cyber Cyrano. Fabuła jest lekko zawiła. Nielubiana, mało atrakcyjna dziewczyna tworzy na portalu społecznościowym fałszywe konta. Podszywając się pod wymyślone przez siebie tożsamości, kontaktuje się ze swoimi szkolnymi kolegami. Ma bujną wyobraźnię i talent literacki, a więc udaje jej się wzbudzić zainteresowanie rówieśników. Zaczyna nimi manipulować. Gra na ich uczuciach. Ofiary uzależnia od kontaktu ze swoimi awatarami, rozkochuje w sobie, zmusza do pewnych rzeczy, których z własnej woli nigdy by nie zrobiły. Gdy prawda wychodzi na jaw, dziewczyna zostaje relegowana ze szkoły. Nie czuje jednak wyrzutów sumienia, a dumę. Udowodniła swoją wyższość nad pogardzającymi nią kolegami.


Spektakl oglądałem w jego naturalnym środowisku, rano, razem z widownią szkolną. Aktorzy dialogowali ze sobą na tle projekcji przedstawiających obłędnie szybkie przeskakiwanie pomiędzy okienkami internetowej przeglądarki. Młodzi widzowie łykali tę formę, przejmowali się problemem, utożsamiali z bohaterami. Napięciem reagowali na subtelnie erotyczne sceny, w których aktorka rozbierała się do bielizny albo była całowana w szyję przez partnera. Widzom się podobało, że traktuje się ich poważnie. Pamiętam ze swojej młodości to poczucie, że nie chcę być traktowany jak dziecko. Ten pęd do dorosłości. Problemy poruszane w spektaklu to problemy, które dla młodej widowni są albo zaraz staną się ważne: związki, rodząca się seksualność, odpowiedzialności za swoje czyny, problem z weryfikacją prawdy w świecie zdominowanym przez przekaz medialny i social media.


Może więc życie nastolatków to jest temat dla teatru? Problemy w relacjach z rówieśnikami i nauczycielami, brak pomysłu na siebie i swoją przyszłość, szukanie swojego miejsca, pierwsza miłość, problem z niską samooceną, załamywanie się pod presją otoczenia – może to są tematy, które ma poruszać młodzieżowy teatr?


Wrocławska grupa Układ Formalny w ramach Konkursu Dormana – typującego do produkcji przedstawienie, które ma być pokazywane uczniom w szkołach – wystawiła spektakl pod tytułem Słowo na G. Poruszał on sprawę molestowania seksualnego. Spektakl grano kolejno w dwóch klasach. W części, którą obejrzałem jako pierwszą, uczniowie siedzą za złączonymi w długi stół ławkami. Aktorka grająca dyrektorkę szkoły zwraca się do nich jak do kolegów z pracy. Jesteśmy w pokoju nauczycielskim, trwa rada pedagogiczna. Po drugiej stronie stołu siedzi druga aktorka, również w roli nauczycielki. Oto na lekcji, podczas której wyszła z klasy, trzech chłopaków rozebrało swoją koleżankę. Tego samego dnia dziewczyna uciekła z domu. W drugiej części widzowie oglądają trzech chłopaków – sprawców wspomnianego czynu, tuż przed konfrontacją z nauczycielami. Próbują ustalić wspólną wersję wydarzeń, zwalić odpowiedzialność na ofiarę, obrócić całe zdarzenie w żart. Po spektaklu odbywają się solidne warsztaty prowadzone przez edukatorkę seksualną. Reżyser Grzegorz Grecas opowiadał, że pomysł na spektakl wziął się ze zdarzenia, które miało miejsce w jego szkole, kiedy on był jeszcze uczniem. Wszystko wydaje się być w punkt. I forma, oparta na zadziwiająco mocnym aktorstwie psychologicznym, i temat agresji, dręczenia, przemocy seksualnej, który dotyka problemów występujących w każdej szkole.


I ja byłem wśród reżyserów spektakli zeszłorocznej edycji Konkursu Dormana, razem z moim offowym Teatrem Alatyr. Pamiętam zakłopotanie, które czułem podczas ewaluacji projektu, kiedy pozostali twórcy wymieniali tematy poruszane w ich spektaklach: przemoc seksualna, los uchodźców, narastająca ksenofobia. Ja wystawiłem Robin Hooda, teatralną zabaweczkę i głupotkę, spektakl inspirowany kreskówkami Looney Toones, skeczami Latającego Cyrku Monty Pythona i Facetami w rajtuzach. Miała w tym wygłupie być krytyka poddawania się normom i życia zgodnie z systemem. Chciałem pokazać na scenie bohatera, który łączy w sobie bezczelność z urokiem osobistym i który podąża za swoim instynktem bardziej niż za narzucanymi mu regułami. Interesowała mnie postać, która rezygnuje z udziału w wyścigu szczurów. Dla której przyjaźń jest ważniejsza niż forsa czy sukces. Królik Bugs na scenie. Do tego jeszcze wątek miłosny zbudowany na zasadzie końskich zalotów, wzajemnych złośliwości i droczenia się, które zastępuje wyświechtane słowa. Chciałem stworzyć coś, z czym uczniowie błyskawicznie by się zidentyfikowali, widząc siebie w rolach banitów z Sherwood i swoich nauczycieli w postaci Szeryfa z Nottingham. Chciałem czystej rozrywki. Pomysł brzmiał dobrze. Ale trochę przestrzeliłem.


Zacznijmy od początku. Geneza spektaklu była taka: dwa lata wcześniej wystawiłem w podobnej konwencji Trzech muszkieterów. Dwóch facetów dwoiło się i troiło, biegając po scenie i usiłując odegrać absurdalnie w sumie głupią fabułę powieści Dumasa. Jeździliśmy z tym spektaklem po domach kultury, grając przede wszystkim dla siedmio-, ośmio-, dziewięciolatków. Szczerze w to wchodziły, szczerze rechotały, oczy się im świeciły, a na końcu wbiegały na scenę robić sobie z nami zdjęcia i pomagać przy pakowaniu scenografii. Pokazywaliśmy się też na festiwalach teatrów niezależnych, gdzie festiwalowa, dorosła widownia reagowała podobnie i jakoś nikt się nie domyślał, że spektakl pierwotnie zrobiony był dla dzieci. Założyłem sobie, trochę bezmyślnie, że wobec tego konwencja ta jest uniwersalna i dobra dla widzów od trzech do stu trzech lat. Okazało się, że nie do końca. Z Robin Hoodem jeździliśmy po starszych klasach podstawówki i dogasających gimnazjach. Młodzi nastolatkowie. Wykazaliśmy się przy tym kretyńskim idealizmem (albo idealistycznym kretynizmem), wybierając sobie wśród szkół i takie, które cieszyły się raczej złą renomą. I bywało różnie. Bo oczywiście bywały świetne przyjęcia, złapanie z młodą widownią wspólnej fazy i radosne zanurzanie się w absurdzie. Ale bywało też, że nas literalnie linczowano. Bywało, że nastolatkowie, do których przyjechaliśmy, postanowili nam udowodnić, kto rządzi w ich szkole i jak bardzo mają gdzieś nas i nasz teatr. Byliśmy traktowani jak jeszcze jeden przejaw rygoru i opresji, konfidenci znienawidzonych nauczycieli, elementy systemu. Clowni, których nikt nie zapraszał. Uciekaliśmy ze sceny z podwiniętymi ogonami, z poczuciem bezsensu i samooceną na poziomie Rowu Mariańskiego.


Dużo myślałem o tym Robin Hoodzie. Jak dotrzeć do dzieciaków, które nigdy nie były w teatrze, w których domach nie ma półek z książkami, dla których dzień w szkole jest czymś na kształt kilkugodzinnej odsiadki w więzieniu. Jak i o czym z nimi rozmawiać? Na pewno nasz wesoły Robin Hood nie był dobrym narzędziem. Zastanawiam się – czy takie Słowo na G wstrząsnęłoby nimi i zmusiło do skupienia? A może trzeba zacząć od czegoś innego, nie od spektaklu, podejść ich z innej strony. Bo jakoś nie mogę pogodzić się z myślą, że te dzieciaki są dla teatru stracone. Wiem, to nie jest żadna tragedia, będą z nich mechanicy samochodowi, murarze, fryzjerki i ekspedientki w Żabkach, parę osób pewnie się wybije. Ale… No właśnie.


Mamy w repertuarze Alatyru spektakl inspirowany biografią Sylvestra Stallone’a. Trzech aktorów około trzydziestki opowiada historię ziszczenia się American dream odtwórcy kultowego Rocky’ego i Rambo. Od nieznanego aktora przymierającego głodem do jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci w historii kina. Wykonawcy zestawiają to ze swoim życiem – historią o tym, jak zostali aktorami, ile motywacji to od nich wymagało, w jakim miejscu swojego życia są obecnie. Nie myślałem o grupie docelowej. Jakaś garstka sympatyków naszego offowego teatru, może trochę fanów Stallone’a, jacyś nieliczni miłośnicy teatru i boksu, bo chyba jest na świecie parę osób, które to łączą. Jacyś widzowie się znajdą, myślałem sobie. I okazało się, że spektakl fantastycznie wpasował się w gust młodzieży. Młodzi ludzie stojący przed maturami, zastanawiający się, co ze sobą zrobić w życiu, rezonowali z aktorami, którzy mówili, dlaczego warto zaryzykować i co ich zdaniem jest prawdziwym sukcesem i szczęściem. Pierwszy raz zdarzyło się naszemu Alatyrowi, że zyskaliśmy fanów – ludzi, którzy oglądali spektakl wielokrotnie. Czegoś szukali, coś im ten spektakl robił. Trzeba było tylko dać się znaleźć. Zapełniliśmy niszę.


Wierzę, że młodzież stanowi szansę dla offu. Instytucjonalne teatry, mimo wyjątków, zaniedbują młodzież. Na różnych płaszczyznach. Na płaszczyźnie repertuarowej, bo bywa, że teatr po prostu nie ma niczego, co mogłoby przyciągnąć uwagę nastolatka. Na płaszczyźnie finansowej, bo to, co młodemu człowiekowi wydaje się atrakcyjne, kosztuje nieraz o wiele za dużo. I na płaszczyźnie geograficznej, bo instytucjonalny teatr może w ogóle nie dotrzeć do rejonu, w którym dany nastolatek mieszka. I w tych trzech płaszczyznach jest nadzieja.


Off traktuje widza bardziej bezpośrednio niż instytucja i dlatego lepiej może tego widza poznać i zrozumieć. Dlatego ma szansę na stworzenie repertuaru, który będzie z młodym widzem wchodził w dialog i który będzie czymś więcej niż tylko rozrywką. Off ma naturalną skłonność, by dbać o relację z widzem, by intensyfikować bycie ze sobą. Teatr jest czymś wyjątkowym, czymś, co w przeciwieństwie do filmu i literatury daje możliwość faktycznego obcowania z drugim człowiekiem. Wielu młodych ludzi szukających swojej tożsamości i życiowej drogi potrzebuje mocnych relacji. Chce przynależeć do czegoś. Teatr, szczególnie teatr offowy, może im w tym dopomóc. Bo off ze swoją cudowną zdolnością do istnienia wbrew mechanizmom rynkowym być może nie będzie chciał od tego młodego człowieka pieniędzy. A przynajmniej nie będzie chciał go oskubać. I wreszcie off, ze swoją mobilnością i zdolnością do wyrastania w każdych warunkach i środowiskach, dotrze do tego młodego człowieka albo da mu się znaleźć, gdziekolwiek będzie.


Jest dużo dróg i dużo do zrobienia. Jest nisza.