nietak!t – kwartalnik teatralny

Teatr, który jest kobietą

Rozmowa z Dorotą Glac i Martą Jalowską


Magda Piekarska: Skąd się wziął Teraz Poliż?


Marta Jalowska:
Kiedy skończyłyśmy szkołę teatralną, postanowiłyśmy wziąć sprawy w swoje ręce. Zresztą to się zaczęło już wcześniej – propozycje dyplomów okazały się zupełnie niesatysfakcjonujące, więc postanowiłyśmy zrobić je po swojemu. Marta Miłoszewska, wówczas jeszcze Ogrodzińska, która wyreżyserowała nasz dyplomowy spektakl 8, obserwowała nas podczas pierwszego festiwalu, w którym brałyśmy udział, i mocno nas dopingowała.

Dorota Glac: Powtarzała: „Macie niesamowitą energię, trzymajcie to, nie straćcie tego”. Pomyślałyśmy, że musimy się nazwać, bo jak się nazwiemy, to się ukonstytuujemy w pewien sposób. Właściwie to ona nas przymusiła, żebyśmy się nazwały.

M.J.: Zaczęłyśmy od nazwy, to był taki mocny, polityczny, fundujący akt. Było dla nas ważne, żeby oddawał to, o czym chcemy mówić – o sytuacji kobiet, o ich sprawie. Postanowiłyśmy zabawić się odwołaniem do hasła „Teraz Polska”. A że Dorota akurat malowała sobie paznokcie, stąd polish, ale zapisane polskimi znakami, które zamieniło się w Poliż. Wydało nam się to mocne, zabawne, zadziorne.

D.G.: Ta dwuznaczność w nazwie i wymowie wciąż działa. Sporo osób upiera się, żeby zapisywać nazwę naszej grupy jako Teraz Polish i czują się jakoś zawstydzeni, kiedy okazuje się, że nie chodzi o polski, ale o lizanie.


Ten feministyczny bunt miał jakieś zarzewie? Któraś z was zaraziła nim pozostałe?


D.G.
: Nas nie trzeba było zarażać, wszystkie doświadczyłyśmy wykluczenia jako aktorki. Bo nasz pierwszy skład rekrutował się z jednego roku Szkoły Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich, tylko Ada Kornecka była rok niżej. I kiedy przyszło do dyplomów, pan Machulski, bardzo z siebie zadowolony, przyniósł nam tekst sztuki. Okazało się, że w grupie czternastu osób, gdzie jest dwóch chłopaków i dwanaście dziewczyn, zagramy spektakl z głównymi rolami męskimi.


A kobiece?


D.G.
: To barmanka i prostytutka, która się nieszczęśliwie zakochuje i ma do powiedzenia trzy, dosłownie TRZY zdania. I pan Machulski nas pocieszał: „Ale dziewczynki, nie martwcie się, będziemy robić dublury”. To, co nas wtedy połączyło, to podobne podejście do takich sytuacji. Wszystkie miałyśmy w sobie silne wewnętrzne „nie” i nie zawahałyśmy się go wyrazić. Powiedziałyśmy, że w takim razie my sobie dyplom zrobimy po swojemu; usłyszałyśmy, że nie ma problemu. Poszłyśmy do dyrekcji, naświetliłyśmy sytuację, pani Machulska przyznała nam budżet na realizację. Tak powstało 8 na podstawie Ośmiu kobiet Roberta Thomasa, reżyserowała Marta Ogrodzińska.

M.J.: Kilka dziewczyn z tego pierwszego składu nie zdecydowało się potem na wejście do grupy.


Ale to, że udało wam się ją utrzymać, jest fenomenem. Wiele studenckich grup o to walczy, ale przegrywa z życiem – po dyplomach rozjeżdżają się po całej Polsce za pracą.


M.J.
: Tyle że nas nie połączyła przyjaźń, ale sprawa. My się, owszem, kumplowałyśmy, ale nie aż tak, żeby spędzać razem noce i dnie. Wiedziałyśmy za to dokładnie, o czym chcemy mówić. Ani przez moment nie chodziło nam o to, żeby założyć grupę i realizować pomysły od sasa do lasa. I właśnie to, że od samego początku miałyśmy przed sobą jasny, precyzyjnie naszkicowany cel, spowodowało, że nas ta sprawa prowadzi już przez dziesięć lat. Nie rozbiłyśmy się o ego, choć przecież od kłopotów z nim nie jest wolny żaden artysta, bo ta sprawa była zawsze nadrzędna wobec naszych indywidualnych karier. One się toczą odrębnym nurtem, każda z nas występuje gdzieś poza Teraz Poliż, ale ta inicjatywa trzyma nas razem.


Teraz Poliż od początku był teatrem feministycznym?


M.J.
: Feminizm na pewno wisiał w powietrzu. Ale na początku definiowałyśmy nasz teatr jako kobiecy. Głosy co do feminizmu były podzielone.

D.G.: Część z nas była temu przymiotnikowi przeciwna. A ponieważ często odbiera się go jako nacechowany negatywnie, część członkiń zwyczajnie bała się tych skojarzeń. Jednak z czasem, w trakcie, dojrzewałyśmy do feminizmu, zrozumiałyśmy, że to nie z nim jest problem, ale z ludźmi, którzy w wykrzywiony sposób interpretują to pojęcie. Zaczęłyśmy zastanawiać się, dlaczego?


Odczułyście, że ten wasz feminizm bywa kłopotliwy dla środowiska?


M.J.
: Zdarzało nam się słyszeć uwagi w stylu: „Fajny teatr, ale czy nie przydałby się wam mężczyzna?”. O dziwo padały one ze strony artystów, mężczyzn, zaangażowanych w nurt offowy. Zdarzało nam się słyszeć od nich: „Przydałby się jakiś mężczyzna, żeby was wyreżyserować”.

D.G.: Lider jednego z teatrów niezależnych, do którego przyszłyśmy porozmawiać o możliwościach współpracy, rzucił w naszym kierunku taką objawioną myśl: „Dziewczyny, musicie porozmawiać z mężczyzną, to wam pomoże”. I poszedł, kompletnie niezainteresowany tym, co mamy na ten temat do powiedzenia. Tak bardzo nie mógł przeżyć, że tego mężczyzny w tym momencie kompletnie nie potrzebujemy.

M.J.: W Teatrze Studio, za dyrekcji Grzegorza Brala, usłyszałyśmy, że w naszym przedstawieniu Sukienka z dziurką nie odnosimy się do figury ojca. No nie odniosłyśmy się do figury ojca, tak samo jak zignorowałyśmy temat wojny w Afganistanie. Bo to była opowieść o czymś zupełnie innym – o zjawisku prostytucji. Podważałyśmy tam niepisaną zasadę, w myśl której to związek z mężczyzną nadaje sens życiu kobiety. A Bral uporczywie pytał o ojca. Siedziałam tam i nie wierzyłam w to, co słyszę!


Wykluczacie mężczyzn z współpracy z Teraz Poliż?


M.J.
: Jasne, że nie. Zresztą pojawiają się choćby w naszych słuchowiskach – jako aktorzy i reżyserzy. Na początku myślałyśmy też o współpracy i na innych polach, ale nie na zasadzie, że zyskamy wartość, dopiero jak jakiś facet nas wyreżyseruje. Nie życzymy sobie, żeby ktoś w ten sposób do nas i o nas mówił.

D.G.: W Teraz Poliż mówimy z perspektywy kobiet, opowiadamy o wykluczeniu, przywracamy głos autorkom nieobecnym przez kilka dekad w życiu teatralnym. Byłybyśmy niewiarygodne, gdybyśmy ulegały jednocześnie podobnym naciskom.


Pamiętacie moment, w którym pomyślałyście o Teraz Poliż: „teatr feministyczny”?


M.J.
: Trudno wskazać konkretny moment. Na pewno po pierwszym spektaklu, kiedy założyłyśmy stowarzyszenie, zaczęłyśmy konstruować stronę internetową, szukałyśmy właściwych słów, żeby nazwać, opisać to, czym się zajmujemy.

D.G.: Ale to nie było wtedy. Raczej dwa-trzy lata później. Na początku zresztą środowisko teatralne źle na tę definicję reagowało, byłyśmy ignorowane albo w najlepszym razie traktowane jak aktywistki. O naszych spektaklach mówiło się, że to publicystyka, nie sztuka. Mam wrażenie, że byłyśmy negowane za to, że robimy feministyczny teatr. Feministyczny, czyli agresywny, wykluczający.


A co wy na to?


M.J.: Myślałyśmy o tym, żeby się nie dać, trzymać razem, robić swoje. To też nie było tak, że wszyscy nas odrzucali. Odniosłyśmy sukces po szkole, nasz spektakl Liminalna. Jestem snem, którego nie wolno mi śnić został nagrodzony na IX Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Niezależnych w Ostrowie Wielkopolskim, na Festiwalu Dionizje, na Famie. Dostałyśmy duży odzew od ludzi, zaczęły się pojawiać inicjatywy feministyczne, w których brałyśmy udział. Przy okazji jednej z nich odbyłam bardzo ciekawą rozmowę z jednym z widzów, który powiedział, że jest zaskoczony naszym spektaklem, bo był przekonany, że jako feministki będziemy za wszystko winić mężczyzn.

D.G.: A Liminalna nie była atakiem na mężczyzn, próbą podsumowania wszystkich krzywd nam, kobietom, wyrządzonych. Tym spektaklem stawiałyśmy pytania o to, dlaczego jest, jak jest, co sprawiło, że sytuacja kobiet jest, mówiąc delikatnie, niewesoła, i dlaczego my same, w obrębie własnej płci, tak podle siebie nawzajem traktujemy. Szybko okazało się, że nie jesteśmy jedynymi feministkami w Polsce i że warto szukać podobnych środowisk, bo mogą być dla siebie wsparciem.


To podejście do feminizmu musiało się zmienić w ostatnich latach, choćby wskutek Czarnych Protestów i rozgłosu wokół #Me Too.


D.G
.: Tak, ale wciąż w publicznej debacie reżyserka filmowa mówi o sobie: „jestem reżyserem” i wzrusza ramionami na żeńskie końcówki, podkreślając, że w zasadzie wszystko jej jedno, jak ją się nazwie.

M.J.: Feminizm zatoczył koło od niewidzialności do widzialności, która teraz ewoluuje w taką tłumioną widzialność. Na pewno mamy do czynienia z feminizowaniem teatru i jego struktur; kobiet w tej przestrzeni, tych, które podejmują decyzje, jest coraz więcej. Reżyserki mówią o sobie podmiotowo, przestały się bać żeńskich końcówek. W innych dziedzinach bywa różnie, o czym świadczy choćby przykład Agnieszki Holland i jej córki Kasi Adamik, które sporo osiągnęły, a wciąż o kobietach w swoim zawodzie mówią: reżyser, scenarzysta, montażysta.


Dlaczego te końcówki są tak ważne?


M.J.
: Ja się zastanawiam raczej, dlaczego są tak problematyczne? Bohaterki naszej wystawy o pracownicach warszawskich fabryk Wedla i Polleny-Urody, mówią o sobie i koleżankach: „fachmanka, karmelarka, kamizelczarka”. A dziś na słowo psycholożka czy nawet kuratorka ludzie się wzdrygają…

D.G.: Ale generalnie świadomość kwestii kobiecych jest coraz większa, o czym świadczy chociażby reakcja na sytuacje, w których się uprzedmiatawia kobiety. Ostatnio słyszałam o telewizyjnym programie Rolnik szuka żony, w którym jakiś rolnik klepnął dziewczynę po tyłku. Podniosło się larum. I bardzo dobrze. Kiedy we współpracy z Muzeum Warszawskiej Pragi zorganizowałyśmy wystawę Krem i czekolada o byłych pracownicach Wedla i Polleny, jeden z dziennikarzy nazwał ją „peerelowskim #Me Too”, co sprawiło, że zainteresowały się nią także inne media. I dobrze, że haczyk chwycił – poruszamy tam kwestie przemocy seksualnej, mówimy o nierozliczonym okresie naszej historii, który dotykał także ciał naszych babek i matek.


Ale nie wszystkie zmiany są na lepsze. Cztery lata interweniowałyśmy u przedstawicieli ministry Omilanowskiej, bo wciąż nie dostawałyśmy dotacji – przy odwołaniach wyprzedzały nas stowarzyszenia i fundacje, których projekty były niżej punktowane. Zapytałyśmy w Ministerstwie Kultury i Dziedzictwa Narodowego, czy może mają problem z feminizmem. A asystent ministry tłumaczył się z tego wszystkiego, był ewidentnie zawstydzony, że doszło do takiej sytuacji, dziękował nam, że przyszłyśmy, a potem jeszcze przyznał nam nagrodę. Dwa lata później idziemy do nowego ministra kultury…

M.J.: I przyjmuje nas urzędnik jednego z biur, w pokoju na końcu korytarza. Wszyscy jesteśmy skrępowani tą sytuacją, on nie używa słowa feminizm, my też nie, wreszcie się wycofujemy, spadamy z powrotem do podziemia, choć wydawało się, że już się z nim pożegnałyśmy.


Z czego utrzymuje się wasz teatr?


M.J.
: Z miejskich, warszawskich dotacji. Miasto nas docenia i wspiera.

D.G.: Stołeczne Biuro Kultury robi naprawdę dobrą robotę.

M.J.: Pracowałyśmy w innych miastach w Polsce i mam wrażenie, że jedynie Szczecin i Warszawa tak dbają o oddolne inicjatywy. Oba te miasta wyróżnia też to, że my wszyscy, prowadząc nasze stowarzyszenia i fundacje, myślimy o sobie nawzajem, nie tylko o tym, żeby samemu dostać wsparcie, ale żeby innych nim sprawiedliwie obdzielić.


Skąd się wzięły Dziwy Polskie, wasz projekt badawczo-popularyzatorski związany z twórczością polskich dramatopisarek XIX i XX wieku?


M.J.
: Wszystko zaczęło się od inicjatywy Uli Kijak, która poznała dziewczyny z HyPaTii, badaczki feministyczne, które zaczęły zbierać teksty dramatyczne napisane przez kobiety. Postanowiłyśmy połączyć siły – naszym zadaniem była analiza tych dramatów pod kątem myślenia o ich wykorzystaniu we współczesnym teatrze. Tych tekstów udało się odnaleźć ponad setkę, tymczasem w konkursie na wystawienie polskiej klasyki pojawiły się zaledwie dwa napisane przez kobiety – Gabrielę Zapolską i Ewę Szelburg-Zarembinę. To dowód na to, jak polscy twórcy myślą o klasyce w teatrze – nie ma klasyczek, są klasycy. Tymczasem wśród tych ponad stu tekstów są perełki, jak chociażby Sen Felicji Kruszewskiej, który doprowadził do rozłamu Reduty, bardzo ciekawy, dobrze napisany tekst o Polsce.

D.G.: Kruszewska pisze w 1925 roku o dziewczynce, której się śni, że przyjdą czarne wojska i zaleją tę ziemię. I te słowa wydają się przerażająco prorocze w kontekście II wojny światowej, która miała dopiero nadejść za czternaście lat.

M.J.: Na pracę nad tekstami dostałyśmy grant badawczy z ministerstwa kultury. To była fascynująca praca. Oczywiście zdarzały się teksty lepsze i gorsze. Po czytaniu w Szczecinie podeszła do nas kobieta i opowiedziała o zaginionym tekście Siostry Pauliny Kuczalskiej-Reinschmit, czołowej emancypantki Dwudziestolecia. Tekst, owszem, porusza ważne wątki, ale czytać się tego nie da, tym bardziej wystawić – to sto stron istnego koszmaru. Z drugiej strony jest Maria Pawlikowska-Jasnorzewska, której Kochanka Sybilli Thompson wystawiłyśmy jako Kto się boi Sybilli Thompson?. Ale są też inne jej teksty: Babadziwo, Egipska pszenica, Mrówki i Rezerwat – zabawne i mądre zarazem, co więcej, wystawiane z dużym sukcesem w Dwudziestoleciu. I pomyśleć, że wielu ludzi dotąd myśli, że pisała tylko wiersze. Te teksty stały się inspiracją do kolejnych lat pracy, pokazały nam, ile jest jeszcze do odkrycia. Dla nas jest oczywiste, że opowiadanie z perspektywy kobiet sprawia, że perspektywa staje się pełna. Że tylko ją przywracając, możemy wypełnić ów niewysłowiony, często nieuświadomiony brak, pustkę, która dokuczała nam tak długo. Lektura tych tekstów sprawia, że otwiera się przed nami nowa rzeczywistość społeczna, której nie ma w wielkich dramatach pisanych przez mężczyzn.

D.G.: Są wśród tych tekstów Zbiegowie Haliny Auderskiej, opowieść podobna do Fredrowskiej Zemsty. A w niej Nastka, służąca, która o możliwość zamążpójścia musi pytać swoją panią, która nie ma prywatnego życia, własnej przestrzeni, której cały byt jest własnością pani. Mnie to poraziło – ta wyrwa w fajnym, sielankowym obrazku.


Czytając te teksty, myślałyście o przyszłych realizacjach Poliż? Szukałyście tekstu dla siebie?


M.J.
: Po wyjściu ze szkoły zrobiłyśmy spektakl Liminalna. Jestem snem, którego nie wolno mi śnić z Martą Ogrodzińską. To była prywatna opowieść, w której kompilowałyśmy teksty własne z wywiadami przeprowadzanymi dla potrzeb dramaturgii. Do tego fragmenty baśni i współczesnych tekstów pisanych przez kobiety. Od tego się zaczęła nasza praca. Późniejszy tekst Sukienki z dziurką powstał na bazie naszych improwizacji.


Efektem Dziw Polskich jest większe zainteresowanie kobiecą dramaturgią. Babę-dziwo można oglądać w poznańskim Teatrze Nowym, za chwilę swoją wersję w Wałbrzychu wyreżyseruje Dominika Knapik, Martyna Majewska wystawiła w Teatrze Polskim w Bydgoszczy Sprawę Moniki Marii Morozowicz-Szczepkowskiej. Dostrzegacie ten ruch?


M.J.
: Na pewno antologia HyPaTii jeszcze podbija to zainteresowanie. Ono nie słabnie – w ubiegłym roku przerabiałyśmy naszą stronę internetową i przez moment była nieaktywna. Natychmiast napisały do nas studentki Uniwersytetu Jagiellońskiego z pytaniem, czy i kiedy wróci, bo na teatrologii intensywnie z niej korzystają. Nie dziwię się wcale, że te teksty wchodzą do teatru. Współcześni twórcy potrzebują metafory do opowiadania o tym wszystkim, w czym żyjemy, bo mówienie wprost nie wystarcza – rzeczywistość zawsze przebije sceniczny obraz.


Co sprawiło, że Teraz Poliż sięgnął po Kochanka Sybilli Thompson Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej?


D.G.
: To, że jest to świetny tekst. A przy okazji pokazuje mechanizm konfliktu pokolenia X i Y.

M.J.: Pawlikowska przewidziała mnóstwo zjawisk, z którymi mamy dziś do czynienia. Niektóre z tych zderzeń są zaskakujące. Któregoś dnia oglądałam telewizyjny Agrobiznes – usłyszałam, że światowymi liderami produkcji kukurydzy są dziś Chińczycy. A ta chińska kukurydza jest jednym z motywów Sybilli. Aż usiadłam z wrażenia – a więc to też się spełnia! Oczywiście w tym dramacie odzwierciedlają się rozmaite psychozy Dwudziestolecia, okresu, kiedy strach, że Chińczycy przyjdą poić konie w Wiśle, był dość rozpowszechniony, ale są tu też pacyfistyczne manifesty, wątki poliamoryczne, zabiegi radykalnie odmładzające, tęsknoty za starym porządkiem i porządek nowy, w którym młodzi nie chcą rodzić dzieci ani wiązać się z nikim na dłużej.


Jeszcze dwadzieścia lat temu widz lub czytelnik stałby w tym konflikcie pokoleń po stronie Sybilli, która tęskni za romantyczną miłością w starym stylu. Dziś myśli: kurczę, a może to córka i wnuczka mają rację?


D.G.
: Nauczono kobiety myśleć, że bez mężczyzny są bezwartościowe. Może czas z tym skończyć?

M.J.: Jesteśmy faktycznie tak zaprogramowani, żeby podążać za romantyczną bohaterką. Ale Pawlikowska wcale nas do tego nie nakłania, nie jest też fanką starości, jest przeciwniczką rodzenia dzieci. Mówi o tym, co się dzieje, kiedy chcesz wybrać karierę, a społeczeństwo ci na to nie pozwala. Mam wrażenie, że bliższy jest jej świat młodych.

D.G.: Ale siła tego tekstu polega też na tym, że nie jest jednowymiarowy. W świecie młodych brakuje namiętności, a w efekcie także sztuki, która wynika z emocji, konfliktów, przeżywania.

M.J.: Tych wątków, które współcześnie silnie rezonują, jest w Sybilli tyle, że starałyśmy się każdemu z nich dać przestrzeń – polityce, podejściu do ciała i zdrowia, miłości i technologiom. To niewiarygodne, ale w jej świecie są też komputery. Bo czym innym miałyby być astrodaktyle, te fantastyczne maszynki z dzwonkiem?


Spektakl zaczynacie, budując dystans do wydarzeń – aktorki przytaczają didaskalia, rozmowa bohaterów toczy się gdzieś za ścianą; kończycie na intymnej rozmowie z widzem.


M.J.
: Pracujemy w różnych miejscach, które nas szalenie inspirują. Rezydencja w poznańskim Centrum Kultury „Zamek” sprawiła, że zaczęłyśmy widzieć sceniczną przestrzeń jako rodzaj muzeum, stąd koncepcja przechodzenia z sali do sali. W każdej z nich obiektami muzealnymi są osoby. Ta droga prowadzi też przez różne gatunki – od słuchowiska po rozmowę o przyszłości teatru, dialog widza z aktorką.

D.G.: Zastanawiałyśmy się, jak w tej wizji przyszłości naszkicować przyszłość teatru, jak przekraczać granicę, jak ją jeszcze bardziej przesunąć. I wydaje mi się, że kolejnym etapem będzie już nie przekazywanie treści widzowi, ale właśnie dialog z nim.

M.J.: Tu oczywiście wszystko zależy od widzów, bo albo my gadamy, albo oni dyskutują z nami, podważając to, co mówimy. Każda z nas opowiada trzeci akt przez pryzmat tego, co jest dla niej ważne.

D.G.: Kamila Worobiej mówi o miłości, Marta o polityce, relacjach władzy, ja o zdrowiu, Emanuela Osowska o technologiach.

M.J.: Ze mną szczególnie często widzowie dyskutują, zapalają się do różnych rzeczy. Rozmawiamy o Chińczykach, polskiej i światowej polityce, widmie totalitaryzmu.

Jakie macie plany na przyszłość?

M.J.: Myślimy o tym, żeby w przyszłym roku podjąć temat kobiecej seksualności i jej widzialności, sposobów pokazywania, mówienia o niej. W teatrze temat seksualności jest, owszem, obecny, ale zazwyczaj traktowany albo z bardzo heteronormatywnej, patriarchalnej perspektywy, albo homoseksualnej, ale męskiej. To też opowieść o byciu aktorką, o byciu w sytuacji, kiedy twoja seksualność jest do użycia. Chcemy zrobić spektakl, ale, znając siebie, wiemy, że równie dobrze może się to skończyć wystawą albo koncertem.

D.G.: Musimy się liczyć z ograniczeniami, jeśli chodzi o fundusze; często trzeba wybierać między dużą formą a mniejszą, bardziej mobilną. Więc równie dobrze może się skończyć na słuchowisku.


TERAZ POLIŻ to pierwszy feministyczny polski teatr, założony w 2008 roku w Warszawie przez aktorki: Martę Jalowską, Dorotę Glac, Adriannę Kornecką, Dominikę Strojek, Kamilę Worobiej oraz reżyserki Ulę Kijak i Martę Ogrodzińską (obecnie Miłoszewską). Współpracuje m.in. z Międzynarodową Organizacją na Rzecz Praw Człowieka Amnesty International, Fundacją Itaka, Centrum Praw Kobiet czy Fundacją Trans-Fuzja oraz grupą badaczek „HyPaTia – Kobieca Historia Teatru Polskiego”. W centrum zainteresowania Teraz Poliż jest teatralna twórczość związana z kobietami i kobiecością oraz tematyka wykluczenia i przemocy. Produkuje i prezentuje spektakle teatralne, happeningi, performanse, czytania performatywne, koncerty, organizuje też warsztaty teatralne i dyskusje, realizuje projekty badawcze dokumentujące i przywracające pamięć o twórczyniach nieznanych i zapomnianych, które w swoim czasie wpływały na przemiany w sztuce i rzeczywistości społecznej.

DOROTA GLAC – aktorka, absolwentka wydziału aktorskiego Szkoły Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich, grafiki na Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi i w Wyższej Szkole Humanistyczno-Ekonomicznej w Łodzi, jedna z twórczyń Teraz Poliż.

MARTA JALOWSKA – aktorka, kulturoznawczyni, absolwentka wydziału aktorskiego Szkoły Aktorskiej Haliny i Jana Machulskich i kulturoznawstwa w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego.