Teatr Kana, Gęstość zaludnienia. Historia wybuchu, reż. Krzysztof Popiołek
Wojny, tajfuny, powodzie, tsunami, wybuchy atomowych bomb, awarie atomowych elektrowni… Wszelkie katastrofy – czy to naturalne, czy spowodowane przez człowieka – wtłaczają ludzi nimi dotkniętych w sytuację straszliwej egzystencjalnej próby, która zawsze wydaje się być „ponad ludzkie siły”. A oni jednak jakoś je przeżywają, ciągnąc potem za sobą traumę do końca swych dni, usiłując zapomnieć, chwilami nawet zapominając. Tyle że trauma tkwi już na dobre w ich ciele-umyśle. Jest z nimi, jest nimi.
Jeden z pierwszych tekstów wypowiedzianych w spektaklu szczecińskiej Kany Gęstość zaludnienia. Historia wybuchu brzmi: „Jak można żyć po Auschwitz, Czarnobylu i 11 września?”. Ano, jak widać, można, tylko jak tu żyć, żeby nie zwariować? No i jak nie dopuścić, by to się powtórzyło, jak sprawić, żeby gęstość zaludnienia wszędzie pozostała taka sama? Bo przecież w wieczór, gdy Kana grała premierę tego spektaklu, znów tragicznie zginęli niewinni ludzie – ofiary kolejnego terrorystycznego zamachu, tym razem w Londynie.
Jak teatralnie opracować, zainscenizować, a później mądrze, pięknie, godnie zagrać arcydzieło literatury faktu, porażającą i traumatyczną Czarnobylską modlitwę białoruskiej noblistki Swietłany Aleksijewicz? Co czynić na scenie, by to unikalne świadectwo straszliwej egzystencjalnej próby, jakiej poddane zostały setki tysięcy obywatelek i obywateli sowieckiej Ukrainy i Białorusi, doszło do widzów w formie rzetelnego, godnie przeżytego aktu, potwierdzającego marzenie-życzenie pewnego mędrca, że świat powinien być „miejscem prawdy”? (A teatr to przecież także nasz świat tu i teraz, tyle że artystycznie uporządkowany.)
Teatr Kana ma na to środki, jego twórcy mają za sobą szereg istotnych scenicznych doświadczeń, które sprzyjają spełnieniu tego marzenia. Czarnobylskie opowieści, starannie ułożone przez reżysera Krzysztofa Popiołka w rwaną, nieregularną narracyjną kompozycję na cztery głosy, wybrzmiewają właśnie tak strasznie i porażająco jak trzeba, przy akompaniamencie różnorodnego muzycznego tła i filmowych obrazów rzucanych na płaszczyzny dwóch ekranów na tylnej ścianie. Przerywnikiem w tym kasandrycznym czterogłosie są powracające natrętnie sekwencje frenetycznego, wyczerpującego, niepowstrzymanego tańca, który jest jakby zbawiennym objawem ożywczo-leczniczej pląsawicy przezwyciężającej choćby na moment nieuchronną traumę. Są one, podobnie jak regularnie wykonywane przez czworo aktorów ćwiczenia – skoki, skłony czy pompki – prostym i skutecznym sposobem, by sceniczną prawdę i wiarygodność gry uzyskać poprzez krańcowe fizyczne zmęczenie.
Gdy Dariusz Mikuła (nazwijmy jego postać Weteranem) snuje na początku przedstawienia (jeszcze jako anonimowy głos narratorsko-rezonerski) rozważania o życiu jako „bycie ku śmierci”, pytając m.in., jak żyć po tym wszystkim, co ludzie zgotowali ludziom w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat „cywilizowanego” XX wieku, na ekranach z tyłu sceny rozszerza się powódź – najpierw rzeka przelewa się powoli, majestatycznie za krawędź brzegu, a potem błyskawicznie i niepowstrzymanie zagarnia ogromne połacie jakiegoś miasta. Wygląda to przerażająco; zastanawiam się, kiedy woda porwie stojący na nabrzeżu, solidnie wyglądający dom, ale na razie porywa tylko rozpostarty nieco dalej most. Ile to trwa? Dwie, trzy minuty? I miasta nie ma.
A w nas-widzach pozostaje po tej narracji oraz projekcji poczucie zagrożenia, które będzie narastać do samego nieoczekiwanego końca tej przejmującej opowieści. Teraz już wiemy, że nie będzie ona dotyczyła tylko tej jednej, konkretnej katastrofy z 1986 roku, lecz także wszelkich innych, które były, mogą być i będą. W końcu porażająca książka Swietłany Aleksijewicz nie bez przyczyny nosi podtytuł Kroniki przyszłości.
Na samym początku, gdy scena Kany rozpościera się jeszcze przed nami jako ciemna, nierozpoznana przestrzeń, w której ledwo dostrzegamy (a może tylko przeczuwamy?) majaczący gdzieś w głębi, na środku sceny prostopadłościenny kształt pokoju-klatki, na dwóch ekranach z tyłu pojawiają się napisy o wzroście promieniowania w Fukushimie (już długi czas po wybuchu) i o Czarnobylu – że zbudowano tam nowy sarkofag, bo stary, prowizorycznie postawiony, zaczął pękać. Co jest pod spodem – nadal nie wiadomo. Światło wydobywa szybko z mroku zaznaczony metalowym rusztowaniem pokój-klatkę. Na podłodze i kawałku przeciwległej ściany jest rozłożony staromodny dywan w jasnobrązowym kolorze, z wzorkami na krawędziach. (Ileż takich dywanów do dziś jeszcze rozpościera się na podłogach blokowisk od Władywostoku po Magdeburg?) W środku klatki jest graciarnia – mamy tu m.in. rozrzucone bezładnie stare ubrania, tranzystorowe, przenośne radio oraz dobrze znany mojemu pokoleniu magnetofon szpulowy, produkowany w Polsce na licencji firmy Grundig. Pośrodku klatki stoi na metalowym statywie akwarium, są w nim rośliny, ale nie widać rybek.
U góry, przed pokojem-klatką zwisa z sufitu biała chmurka, która potem kilkakrotnie będzie się rozjarzać żółtym światłem, potęgując złowrogi nastrój i wielokrotnie wyrażany przez bohaterów czarnobylskich narracji strach przed niewidzialnym, zabójczym wrogiem.
Za akwarium siedzi siwy Weteran w szarej marynarce, niebieskiej koszuli, szarych spodniach od dresu i czarnych papciach na gołe nogi. Rozlega się raźna, choć nieco nostalgiczna melodia Midnight, The Stars And You (przebój z 1934 roku). Weteran zaczyna niespiesznie, systematycznie pakować cały swój dobytek w wyciągane zza klatki kartony, zaklejając je starannie taśmą. Czy tak właśnie odbywała się ewakuacja pięćdziesięciotysięcznego, sąsiadującego z czarnobylską elektrownią miasta Prypeć? Czy jego mieszkańcy uciekali tak jak stali, w dresowych spodniach i papciach, bez skarpet? Kim ma być dla nas-widzów ten człowiek? Chyba duchem, widmem, dawno pozbawionym życia wspomnieniem wprost ze świata po apokalipsie. Nie pamiętamy o nim i nie chcemy pamiętać, bo ciągnął za sobą traumę, a my przecież usiłowaliśmy zapomnieć, nie myśleć, zostawić za sobą i nie przeżywać, nie uświadamiać sobie, że Czarnobyl to straszliwa skaza na historii ludzkości – głupia, niepotrzebna, nieprawdopodobna katastrofa, spowodowana przez ludzkie zadufanie i proste błędy. Katastrofa, która nigdy nie powinna się wydarzyć, a jednak się wydarzyła. A my – uczniowie czarnoksiężnika, usiłujący za wszelka cenę zapanować nad siłami natury, przeszliśmy nad nią do porządku dziennego, bo przypomniała nam na chwilę o naszej niedoskonałości, o naszych ludzkich ułomnościach i przywarach. Bo jesteśmy i po wsze czasy pozostaniemy częścią tej mozolnie i bezskutecznie opanowywanej przez nas natury.
A przecież wystarczyłby jeszcze jeden błąd – kolejny, jak najbardziej możliwy w tej nieprawdopodobnej serii ludzkich błędów, oszustw, przeoczeń oraz niedoróbek – i my też moglibyśmy obserwować tu, wokół nas (i znacznie dalej) panikę pszczół, hekatombę myszy i kretów, zielone kałuże, żółte deszcze… Któż nam może zagwarantować, że tych następnych błędów nie będzie?
Chcieliśmy, to i zapomnieliśmy. A tu nagle na scenie mamy to szaro-siwe, napromieniowane widmo w kapciach szykujące się do ewakuacji, na ekranach przewala się niepowstrzymana powódź, a z głośników (z zaświatów?) dobiega nas głos tegoż widma, rozważający nasze bycie-ku-śmierci. I cóż nam po tym, że jesteśmy „tylko w teatrze”?
Weteran delikatnie dmucha na powierzchnię wody w akwarium, a potem gwałtownie, w kontraście do subtelnego podmuchiwania, zanurza głowę pod wodę i trzyma ją tam długo, jakby chciał w ten prymitywny sposób się zabić. (Potem jedna z aktorek napomknie króciutko o napromieniowanej, potwornie cierpiącej kobiecie, która popełniła samobójstwo, waląc się po prostu cegłą po głowie.)
Z trojga drzwi po bokach wynurza się troje ludzi – dwie kobiety i mężczyzna. Weteran wnosi na front sceny, tuż przed pierwszy rząd widzów staromodny mikrofon na statywie i zaczyna śpiewać melodię, którą słyszeliśmy z głośników. Od drugiej zwrotki uruchamia rezonator gardłowy i chrypi niczym Louis Armstrong. Mikrofon pozostanie na tym miejscu aż do końca. Co oznacza? Że to, co przed nami, jest wydobytą z niepamięci, a teraz w pełni już nagłośnioną „sceną życia”? Że tę scenę ma teraz nareszcie prawo zająć czwórka ludzi, którzy przywiodą nam przed oczy i uszy to, co tak intensywnie staraliśmy się wyprzeć przez ostatnie trzydzieści jeden lat?
Weteran „gardłuje” do mikrofonu, a tamci troje wnoszą na front sceny cztery czarne kuby, na których cała czwórka siada. Zapala się u góry rząd czerwonych świateł, brzmi fortepianowa muzyka, na ekrany rzucane są niezbyt wyraźne, kolorowe animacje – to wszystko się jeszcze kilkakrotnie powtórzy.
Czwórka „ludzi z zony” zaczyna opowiadać. Narracja się rwie, poszczególne opowieści nieregularnie się przeplatają. Znikają i nagle powracają wątki, motywy, postacie. Ubrana w szarą, wyjściową sukienkę Bibianna Chimiak (nazwijmy jej postać Lekarką) mówi o swej bezradności w obliczu niewidzialnego wroga, który atakuje nieubłaganie, systematycznie i bezlitośnie, zabierając po kolei nieświadomych niczego strażaków, żołnierzy, inżynierów, ratowników, a potem mieszkanki i mieszkańców skażonej zony, a potem Bogu ducha winne dzieci, rodzące się bez żadnych otworów w ciele albo z ustami od ucha do ucha tylko dlatego, że ich rodzice znaleźli się gdzieś w pobliżu katastrofy, w fatalnym miejscu i bardzo niewłaściwym czasie. Nowoczesna medycyna jest wobec tego wszystkiego bezradna, Lekarka może, póki ma na to siły, przyjąć rolę psychoterapeutki, a potem jest w stanie już tylko poić tych „beznadziejnych” dorosłych wódką, żeby lżej im było odejść. Dzieci poić wódką nie można (właściwie dlaczego?), a wytłumaczyć im, że muszą niedługo umrzeć, bo nic się nie da zrobić, się po prostu nie da. I co teraz?
Nie da się też nic wytłumaczyć pozostawionym w ewakuowanej zonie napromieniowanym zwierzętom domowym. Trzeba je zabić. Weteran opowiada o tym tekstem żołnierza, który podjął się tego zadania, bo władze przyrzekły pomoc dla jego matki i żony. Psy były ufne i same przybiegały, słysząc ludzki głos. Strzelać można było pewnie, z bliska. Teraz nieszczęsny wojak musi z tym jakoś żyć.
Piotr Starzyński (nazwijmy jego postać Fizykiem) ma na sobie pocięty, poszarpany czarny mundur. Reprezentuje moc i potęgę nauki, a jednak gdy stwierdza pod koniec, że niektóre promieniotwórcze pierwiastki w sarkofagu rozpadną się dopiero za piętnaście miliardów lat, musi przyznać, że ta katastrofa przerasta jego wiedzę, a nawet wyobraźnię. Atakuje go wprost Karolina Sabat (nazwijmy jej postać po prostu Dziewczyną), wykrzykując mu kilkunastokrotnie w twarz: „Kto zabił mojego chłopaka?!”. A jej chłopak po prostu został wysłany do elektrowni, by gasić pożar. Potem po cichu, „nie robiąc niepotrzebnej sensacji”, ewakuowano go do Moskwy, gdzie umierał w męczarniach na popromiennym szpitalnym oddziale, a Dziewczyna bezsilnie przypatrywała się, jak na jego ciele otwierają się co dzień nowe rany. Fizyk usiłuje się bronić, wzywając retorycznie, byśmy wyrzucili żarówki, zrezygnowali z dobrodziejstw cywilizacji i przenieśli się z powrotem do lasu, lecz ta jego radykalna argumentacja nie brzmi zbyt przekonująco w obliczu przytaczanych nam ze sceny dziesiątek faktów obrazujących ludzkie bohaterstwo i bezgraniczne cierpienie. A spoza tych wszystkich przerażających opowieści spokojnie szczerzą zęby Złe Moce, które przybrały tutaj postać niekompetencji, arogancji, a także beztroskiego, totalitarnego lekceważenia najwyższego dobra, jakim jest każde ludzkie życie.
Sceniczny „akt prawdy” przeżyty w tak wyjątkowym kontekście wymaga od aktorek i aktorów szczególnego przygotowania (które – powtarzam – sceniczni wykonawcy z Kany niewątpliwie posiedli), a także determinacji oraz pełnej pokory gotowości, by jeszcze raz i jeszcze raz dawać ludziom z widowni szczere świadectwo swego osobistego przerażenia tym, co się gra. W dotarciu do granic swej wrażliwości pomaga czworgu aktorów nie tylko przywołane tu już zmęczenie frenetycznymi „rytuałami oczyszczenia” poprzez taniec, lecz także powracające kilkakrotnie sceny ewakuacyjnej paniki: Lekarka rozsypuje torebkę z napromieniowaną kaszą, Dziewczyna wylewa na podłogę napromieniowane mleko z termoforu, Fizyk powoli, raz za razem osuwa się na ziemię wzdłuż ściany, Weteran rozsypuje wokół siebie karteczki (notatki? paragony? rachunki?) – nieistotne ślady „życia sprzed”, które w ciągu jednej nocy przeszły przez granicę dzielącą teraźniejszość od „zaprzeszłości” – teraz już nieważnej, choć nieznośnie ciążącej wspomnieniami.
Cała czwórka zdejmuje ubrania, zostając w bieliźnie. Lekarka zaczyna obmywać się wodą z akwarium, które cały czas stało w centrum klatki-pokoju, stanowiąc tło i punkt odniesienia dla wszystkich opowieści oraz wszystkich aktorskich działań. Woda z akwarium jest zapewne też skażona, ale całej czwórce bohaterów jest już wszystko jedno – myją się w niej po kolei wszyscy. Później Weteran powoli, z namaszczeniem ubiera się znowu w koszulę, marynarkę, spodnie i kapcie, a pozostała trójka nakłada na twarze maski z pończoch, z pianką izolacyjną po bokach głowy. Siadają na przyniesionych przez siebie na początku czarnych kubach tuż za mikrofonem, przed widownią. Weteran znów usiłuje się zabić, zanurzając głowę w akwarium. Biała chmurka po raz któryś znów się rozjarza intensywną żółcią.
Weteran otwiera drzwi z tyłu sceny wychodzące na wiosenne podwórko przy placu św. Piotra i Pawła. Widać sporo zieleni, a z lewej strony majaczy śmieciowy kontener. Widoczek jest banalny, ale jakąż ulgę nam on przynosi po tych wszystkich okropieństwach! Jesteśmy ocaleni, jesteśmy bezpieczni, jesteśmy u siebie, tamto już dawno się skończyło, już nas nie dotyczy.
Weteran siada na progu, tyłem do sceny i widowni, twarzą do normalnego świata, zieleniejącego za progiem teatru. Ale to jeszcze nie koniec, pora na idące w ślad za otwarciem drzwi powiązanie tamtego Zła z dzisiejszym. Oto sceniczne głośniki rozbrzmiewają głosami współczesnych mieszkanek i mieszkańców Szczecina, którzy opowiadają o swych marzeniach i oczekiwaniach wobec życia. Mam dojmujące poczucie, że dzisiejsze problemy Polaków i Polek, skonfrontowane z tragedią Czarnobyla, rysują się iście groteskowo. To chyba dobrze – moje dobre samopoczucie narasta, wzmocnione widokiem zieleni za drzwiami teatru, tym bardziej, że Weteran opuszcza już swoje siedzisko na progu i znika, podobnie zresztą jak pozostała trójka aktorów.
Chmurka świeci mocniej, jej żółć staje się coraz bardziej intensywna. Teraz szczecinianki i szczecinianie opowiadają o swoich lękach i to już przestaje być banalne. Słychać głosy coraz młodsze. Na koniec kilkakrotnie powtórzone jest zdanie młodego człowieka, które po raz pierwszy wybrzmiało już wcześniej: „Znam ludzi, którzy chcą iść na wojnę”. Gaśnie światło, koniec.
Tak oto „kroniki przyszłości” otarły się o nasz jeszcze bezpieczny, lecz coraz bardziej niestabilny, pełen narastających lęków świat. Wydarzyło się to tu i teraz za sprawą dających nam świadectwo ludzi – jak to czasem bywa w teatrze, który jest przecież żywą częścią naszego świata. A ten, na szczęście, czasem jeszcze może być „miejscem prawdy”.
Teatr Kana ze Szczecina
Gęstość zaludnienia. Historia wybuchu na podstawie Czarnobylskiej modlitwy. Kronik przyszłości Swietłany Aleksijewicz
adaptacja i reżyseria: Krzysztof Popiołek
scenografia: Anna Wołoszczuk
kostiumy: Piotr Popiołek
obsada: Bibianna Chimiak, Karolina Sabat, Dariusz Mikuła, Piotr Starzyński
premiera: 3 czerwca 2017