Nurt Off 43. Przeglądu Piosenki Aktorskiej, Wrocław 24-30.03.2023
Cienie i półcienie
Jeżeli krótko: tym razem jakoś słabo. Bez fajerwerków, poza jednym ważnym wyjątkiem, o którym osobno i później. Większość z pozostałych ośmiu propozycji Nurtu Off 43. Przeglądu Piosenki Aktorskiej nie wzbudziło natomiast u mnie większego entuzjazmu. Niektóre z nich zwyczajnie rozczarowały, nie potrafiąc sprostać oczekiwaniom. Na innych nieźle się wynudziłem, chociaż żaden ze spektakli nie trwał dłużej niż półtorej godziny. W związku z tym rodzi się pytanie, na które równie zwięźle chciałbym odpowiedzieć już na wstępie. Otóż: czy warto było? Uważam, że tak!
Nie przestanę bowiem powtarzać, że Nurt Off sławnego wrocławskiego festiwalu jest przedsięwzięciem ze wszech miar godnym uwagi i uznania. Od lat wspiera bardzo różnych twórców i twórczynie, pozwalając im realizować oryginalne autorskie projekty, które inaczej nie miałyby raczej szansy dojść do skutku. Nieraz Przegląd służył dobrym startem dla młodych i ambitnych artystek i artystów, dopiero zaczynających swoją drogę w zawodzie. Poprzednia edycja, dla przykładu, wypromowała Aleksandra Talkowskiego, który dostał Grand Prix za „pierwszą na świecie pracę magisterską w formie rapu”. Nietypowe przedstawienie muzyczne, będące jednocześnie hołdem złożonym talentowi aktorskiemu Tomasza Kota, nadal można zobaczyć na Scenie Ciśnień Teatru Capitol. Moim osobistym zeszłorocznym odkryciem stał się założony przez studentkę wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych Magdalenę Młynarczyk Teatr Formalina oraz jego interaktywna spektaklo-impreza Plemię. Warto też wspomnieć, że Złoty Tukan Nurtu Off za wyjątkowo przejmujące przedstawienie Matka Courage krzyczy według Bertolta Brechta w swoim czasie stało się pierwszym większym sukcesem Teatru Układ Formalny.
Nurt Off PPA był i pozostaje przestrzenią do swobodnego przekraczania ram gatunkowych, śmiałego łączenia sztuk i tworzenia nowych, niespodziewanych form hybrydowych. W pierwszym akapicie nieprzypadkowo użyłem określenia „propozycje”. Wśród dziewięciu owych „propozycji” znalazła się bowiem jedna, a mianowicie Medytacje Hildegardy, którą w ogóle trudno mi zaliczyć do – nawet bardzo szeroko pojętej – kategorii „spektakle”. Jest to raczej rodzaj wydarzenia performatywnego, które sami twórcy, multiinstrumentaliści Tomasz Orszulak, Dana Wynnycka, Cyprian Baszyński, Ion Virlan oraz Michał Pękosz, nazwali „teatralnym eksperymentem z muzyką średniowiecznej mistyczki”, mając na myśli tytułową filozofkę i poetkę Hildegardę z Bingen. W notce programowej nie bez kozery pada też słowo „rytuał”. Szkoda, że przeczytałem ją dopiero po seansie. Inaczej być może zauważyłbym wydrukowaną na bilecie rekomendację, aby zabrać ze sobą karimatę, a już z pewnością nie kiedy nie pomyślałem w pierwszej chwili, gdy przyszedłem do Klubu Firlej (jednego z miejsc festiwalowych prezentacji), że przez przypadek trafiłem na warsztaty z jogi albo innych praktyk psychosomatycznych.
Na całe szczęście dostałem poduszkę, która pozwoliła mi – może z mniejszym niż pozostałym, lepiej przygotowanym widz(om/kom)-uczestni(kom/czkom) – z komfortem rozgościć się na podłodze. Dostałem też czarną maskę na oczy, dzięki której zebrani, odcięci od zmysłu wzroku, mogli medytować w kompletnych ciemnościach. A raczej w przestworzach własnej wyobraźni, skutecznie pobudzanej i prowadzonej dzięki pięknej, odpowiednio dobranej i wykonanej na żywo muzyce. Jej motywy zabierały nas w dalekie podróże, zarówno te geograficzne i historyczne, jak i te, których celem było zgłębianie zakamarków własnego wnętrza. Żadnej narracji, jedynie dźwięki, które otaczały nas ze wszystkich stron, tuliły, kołysały. Poza tym Medytacje Hildegardy, mimo całej swej relaksacyjno-zmysłowej warstwy, postawiły nietrywialne i warte zastanowienia się pytanie: „Czy da się połączyć średniowieczny świat religijnej ekstazy ze współczesnym koncertem oczyszczająco-relaksacyjnym?”.
Chciałbym jednak poświęcić kilka następnych akapitów czemuś zgoła innemu – a mianowicie próbie wyłuskania w tegorocznych przedsięwzięć Nurtu Off, mimo całej ich różnorodności, jakichś ogólniejszych trendów. I tu czekała na mnie pierwsza, można by powiedzieć, niespodzianka. Żadne z nich wprost nie dotyczyło wojny w Ukrainie, jak też nie odnosiło się do doświadczeń pandemicznych. Dlaczego? Mogę jedynie spekulować. Czyżby zadecydowało pewne znużenie tymi tematami albo podejrzenia, że inni je wybiorą, a więc obawa o brak oryginalności na etapie składania wniosków? W każdym razie twórcy i twórczynie postanowili skoncentrować się na egzystencjalnych lękach, frustracji i niespełnieniu. Znamienne, że z tego wszystkiego podczas Przeglądu zdążył zwierzyć się nawet… hymn Polski. Doszło do tego w spektaklu Do hymnów. Pomysł na zdesperowaną personifikację Mazurka Dąbrowskiego (w tej roli zabłysnął aktor, reżyser, poeta i dramatopisarz Łukasz Pawłowski), który postanowił skorzystać z terapii (jako terapeuta i asystent muzyczny wystąpił niezależny animator kultury Michał Heluszka) i poszukać dla siebie nowych brzmień, nowej tożsamości, został zasłużenie wyróżniony „za brawurowe połączenie lekkości i absurdu z powagą tematu spektaklu”.
Terapia, swoją drogą, wybiła się na jedno z głównych haseł tegorocznego Nurtu Off. Co nie dziwi, bo mowa o ważnym fenomenie kulturowym, który na wielu poziomach i na wiele sposobów znajduje swoje odzwierciedlenie w sztukach performatywnych. Terapeutyczny z ducha był Albertem Będę Mapetem Podróży Kaśką Kropką. „Muzyczny traktat o niedokańczaniu”, będący „opowieścią o trzech aktorkach, czekających na angaż”, z jednej strony rzeczywiście zawierał „strukturalne niespodzianki” (jak chociażby wtargnięcie masywnego instrumentu muzycznego na scenę w trakcie pokazu), o których wspomina w wyróżnieniu jury, z drugiej zaś pozostawił poczucie zbytniej otwartości dramaturgicznej (tak, wiem, takie podejście sugeruje obrany temat). Motywy autotematyczne, przeplatane ogólnymi refleksjami na tematy bliskie dyskursowi feministycznemu, przedstawione zostały w serii mniej lub bardziej udanych etiud o różnym natężeniu komizmu, melodramatyzmu i groteski. Warto je z pewnością pochwalić za jedno – zostały brawurowo odegrane przez Agę Bogdan, Magdalenę Majtykę i Monikę Dawidziuk. Szczególnie wyróżniłbym tę ostatnią. Dawidziuk to aktorka o wspaniałym warsztacie, wielkiej charyzmie i mocnej obecności scenicznej, dzięki czemu finał, piękny i niepokojący obraz, w którym mocuje się z worem bokserskim, zostaje pod powiekami jeszcze długo po spektaklu.
W Rodowitch zabiegi terapeutyczne zdecydowanie zwiększyły swoją skalę. Skrzyżowano je, podobnie jak w Do hymnów, z od zawsze obecnymi i popularnymi w offowym wydaniu Przeglądu wątkami związanymi z tożsamością narodową. Rodowitch też podpytuje z uśmieszkiem, a po części całkiem serio: Cóż my Polacy za naród taki? Skąd się wywodzimy, i w którą stronę swoje dzieje kierujemy? Zaczyna się, a jakże, od Dziadów Adama Mickiewicza. Dokładniej, od części II arcydramatu. Gusła zorganizowane z inicjatywy lokalnego urzędnika oraz księdza egzorcysty z zapędami showmana okazują się tak skuteczne, że przywołują ducha – a raczej przenoszą „całość” tytułowej piosenkarki, bo w połączeniu z ciałem – do skromnej prowincjonalnej miejscowości. W jaki sposób teraz z tego wybrnąć? Zwłaszcza że zniknięcie uwielbianej przez miliony gwiazdy natychmiast mnoży teorie spiskowe.
Niesamowitość i niejaka wręcz groza podobnego zdarzenia, mimo wygłaszanych przez opamiętującego się księdza obaw, nie powstrzymuje producenta „show”, aby uczynić z pogańskich słowiańskich obrzędów ogólnokrajową franczyzę. Niedługo całą Polskę (jak parę lat temu polski teatr) ogarnie istna „dziadomania”, skutkująca wysypem tym razem już całkiem „prawdziwych” nieboszczyków, której pozazdrościć powinni nawet kultowi Pogromcy duchów. Umarli powracają w iście zawrotnym tempie. I nie zawsze to miłe spotkanie z osobami, których zdążyliśmy już pożegnać. Nie wiadomo nawet, co zrobić z zacnym gronem pisarzy, z autorem Dziadów na czele.
Zrealizowane z rozmachem (dwanaście osób samej obsady) przedstawienie miało ogromny potencjał oraz, jak podejrzewam, ambicje stania się prawdziwym przebojem Przeglądu. A jednak nie wszystko się udało. Gdzieś zabrakło umiaru, w innych miejscach oryginalności i konsekwencji w poprowadzeniu licznych wątków. Ponadto Rodowitch niespodziewanie – bo tytuł zobowiązywał – wypadło dość blado pod względem muzycznym. Mimo to spektakl dostał wyróżnienie (w tym roku jury obdarzało nimi szczególnie hojnie) „za humor i cięty dowcip, błyskotliwość, odważne balansowanie na granicy dobrego smaku dla całej ekipy zaangażowanej w realizację filmu do spektaklu”. Żonglującą gatunkami wideorelacja z pogrążającego się w rezurekcyjnym chaosie kraju rzeczywiście okazała się najlepszą częścią tego szalonego musicalu.
Eksperymenty z formą czasami doprowadzały do sytuacji, kiedy trudno było zarzucić twórcom jakiekolwiek potknięcia względem narzuconej światu przedstawionemu logiki, a jednocześnie sama owa logika sprawiała, że jako widz nie potrafiłem w tej wykreowanej rzeczywistości się odnaleźć. Mówiąc prościej, nie była w stanie ona mnie w pełni intelektualnie czy emocjonalnie zaangażować. Dwa projekty zrymowały mi się pod tym względem: Teraz? („muzyczno-ruchowa opowieść o procesie podejmowania decyzji”) w reżyserii i scenografii Nataszy Sołtanowicz oraz Wilk. Projekt alfabetyzacji („eksperymentalna muzyczna próba dotknięcia NIEUFNOŚCI”) według scenariusza i w reżyserii Aleksandry Bielewicz. Z jednej strony sporo te przedstawienia różni, bo pierwsze dotyczy niezdecydowania w obliczu wyboru przyszłej ścieżki zawodowej i życiowej przez osoby młode i niedoświadczone, w drugim goście słynnego wrocławskiego Hotelu Monopol próbują zaprojektować nowy alfabet dla świata w przededniu apokalipsy albo już po jej nadejściu. Z drugiej łączy ich właśnie to, że wszystko, co dzieje się na scenie, mimo że sprawnie pomyślane i z przekonaniem wykonane, dzieje się jednak jakby „obok”. W Wilku… tajemniczość, wręcz hermetyczność tego wszystkiego, co zobaczyłem, sprawiało, że czułem się, jakbym podglądał przez dziurkę od klucza jakiś ezoteryczny rytuał, który wcale nie potrzebował żadnych konfidentów. Przewidywalna struktura dramaturgiczna oraz jakiś zbyteczny, zamknięty w zgrabnych formułkach uniwersalizm zwierzeń artystów i artystek z Teraz?, sprawiły natomiast, że kolejne popisowe (naprawdę popisowe!) solowe numery muzyczne pozostawały jedynie dobrze przygotowanymi solowymi numerami muzycznymi. To już sporo, chociaż wciąż „tylko tyle”.
Debil
A teraz wróćmy do wspomnianych na samym początku fajerwerków, czyli do zwycięzców. Jury Nurtu Off w składzie: Anna Herbut, Martyna Majewska i Jerzy Sotomski przyznali główną nagrodę spektaklowi Debil/i_stu_las. Dostał ją „za zespołowość, uważność na osoby partnerujące. Za jechanie po bandzie oraz za spójność performatywnych, formalnych i wizualnych elementów spektaklu. Za polityczność, bezpardonowość, odwagę, ostry i krytyczny komentarz do rzeczywistości”. Przytaczam uzasadnienie jury w całości, ponieważ w całości się z nim zgadzam i gotów jestem podpisać się pod każdym jego słowem. Zresztą nie tylko ja, ponieważ Debil/i_stu_las dostał również Tukana Off Publiczności.
Dla sporej liczby widzów zderzenie się ze spektaklami stworzonymi z udziałem osób niepełnosprawnych umysłowo, a nawet sama obecność takich osób na scenie wciąż pozostaje nowością, jeżeli nie powiedzieć czystą prowokacją. Sytuacja ta jednak się zmienia. W tej chwili w Polsce mamy już co najmniej kilka zasłużonych zespołów, w jakiejś – przeważnie większej – części składających się z osób ze spektrum. We Wrocławiu od lat działa Teatr „Arka”. Dwudzieste urodziny ma za sobą Teatr Przebudzeni w Ostródzie. Dwa lata temu Paszport Polityki zdobył kierowany przez Justynę Sobczyk Teatr 21.
Przygotowywane przez nich spektakle często mieszczą się w nurcie, dla którego Joanna Krakowska ukuła termin „auto-teatr”. Jest to teatr, „którego twórcy mówią ze sceny we własnym imieniu i pod nazwiskiem własnym, a nie scenicznej postaci. Od siebie i o sobie. Odnoszą się do własnych doświadczeń, badają osobiste ograniczenia, odsłaniają słabości, problematyzują sytuację swojej wypowiedzi, definiują i kwestionują swoją tożsamość, zdradzają kulisy procesu teatralnego, relacje zespołowe, ograniczenia instytucjonalne, uwarunkowania ekonomiczne, niepokoje ideowe”. W spektaklu w reżyserii i scenografii Łukasza Dudy sięga się jednak po rozwiązanie, które nazwałbym pośrednim. Debil/i_stu_las to wciąż teatr autotematyczny, w tym sensie, że jego twórcy i twórczynie mówi o sobie, o swoim życiu emocjonalnym, problemach, lękach, marzeniach, tylko że nie boją się zapośredniczyć tę wypowiedź w świecie fikcji. Co znów nie zmienia faktu, że mamy do czynienia z teatrem społecznie zaangażowanym, bo bezkompromisowo diagnozującym kondycję owego społeczeństwa, tylko że za pomocą jaskrawych obrazów i języka metafor dramatycznych. Zawdzięczamy je w dużym mierze autorce sztuki Malinie Prześludze, która po raz kolejny udowodniła (czy ktoś dotychczas w to wątpił?), że jest nie tylko jedną z najbardziej utalentowanych współczesnych dramatopisarek, ale też jedną z najbardziej uniwersalnych. Bajki dla najmłodszych wychodzą jej równie dobrze, co manifesty feministyczne (Kobieta i życie) czy ostra satyra polityczna (Garnitur prezydenta). We wszystkich zaś utworach wyróżnia się wyjątkową wrażliwością, wspaniałym poczuciem humoru i stylistyczną lekkością. Przekona się o tym każdy, kto sięgnie po opublikowany w zeszłym roku zbiór jej dramatów To mogło być śmieszne, ale nie było (ADiT, Warszawa 2022). Znajdziecie w nim też sztukę Debil, za którą Prześluga trzy lata temu dostała Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną. Opowiada ona historię czterdziestoletniego, niepełnosprawnego intelektualnie Kuby, który „czasem ma takie myśli, co są trochę większe od niego”. Zaczyna się niewinnie, od wyprawy na imieniny do ciotki Staszki. Jednak bunt i ucieczka, które w pierwszej chwili wydają się niegroźnym przejawem walki o swoje, szybko nabierają iście fantasmagorycznej skali. Kuba bowiem… zostaje prezydentem Polski i wraz z Maćkiem Andrzejakiem, który „jest bardzo fajny”, obejmuje pełnię władzy w państwie nad Wisłą. Niestety, jak się okazuje, ustawowo nie da się uczynić tak, żeby wszyscy byli „dobzi”. Więcej, nieraz najgorsze z nas wychodzi akurat wtedy, kiedy przygnieceni kumulowaną latami krzywdą i niesprawiedliwością, nie mając możliwości bycia złymi, próbujemy wszystkich uszczęśliwić, wymagając od nich jednocześnie bezwzględnego posłuszeństwa.
Klaudia Kręcisz i Jakub Mieszała, gwiazdy założonego w 2005 przez Łukasza Dudę Teatru Odnalezionego, dwoją się i troją się, aby utrzymać zawrotne tempo i nadążać za bardzo gęstą partyturą przedstawienia. Oboje są absolwentami Wydziału Lalkarskiego wrocławskiej filii Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego, z czego korzystają podczas szybkich przejść z planu aktorskiego do planu lalkarskiego. Tym sposobem w akcję cały czas wplatane są rozmowy znanych nam z dzieciństwa postaci: Kubusia Puchatka, Sowy Przemądrzałej, Prosiaczka czy Kłapouchego. Te bajeczne realia, przekładające się też na scenografię, z niebieską chatką z trzema drzwiczkami jako głównym jej elementem, wnoszą kolejne filozoficzne metapoziomy oraz sprawnie stopniują napięcie.
Świat sceniczny Debila/i_stu_lasa jest więc żywy, ruchliwy, ciągle w nim coś się zmienia, co oddaje rwący potok myśli i uczuć głównego bohatera. Zagrał go Łukasz Krupiński i zrobił to wspaniale. Angażując się, a jednocześnie raz za razem zdobywając się na dystans i sporą dawkę autoironii. Byłem też pod wrażeniem sprawności wspierających go Natalii Karasiewicz i Anny Glasder, członkiń Jeleniogórskiego Stowarzyszenia Rodzin i Przyjaciół Dzieci z Zespołem Downa. Artystkom i artystom nie przeszkodziło nawet to, że na pokazie, który widziałem, w wyniku drobnej usterki technicznej musieli po kilku minutach przerwać spektakl i zacząć go od początku. Stąd też mam wielką nadzieję, że spektakl będzie – wbrew Przeglądowemu zwyczajowi – grywany i pojeździ sobie po innych festiwalach. Został już pokazany podczas tegorocznej Pestki w Jeleniej Górze, gdzie ponownie zebrał oklaski na stojąco. Widziałem nawet – pozwolę sobie na taką uwagę – łzy w oczach niektórych widzów. Najważniejsze jednak dla mnie, że gdy już opuściłem salę, nie miałem wątpliwości: dlaczego i dla kogo to wszystko było. Chciałoby się tak częściej.




