nietak!t – kwartalnik teatralny

Śmierci nie ma

Stowarzyszenie Teatralne Chorea, Fabryka Sztuki w Łodzi, Śmierć na gruszy, reż. Łukasz Kos

Śmierć na gruszy Chorei w reżyserii Łukasza Kosa jest swoistym odbiciem spektaklu Iliada. Wojna, który Kos zrobił w legnickim Teatrze Modrzejewskiej w 2015 roku. Oczywiście jest tu bardziej groteskowo, ale wcale nie mniej strasznie. Trwająca bez mała jedną trzecią spektaklu scena wojennej hekatomby (w Legnicy było podobnie) jest finałem pełnym rzadkiej w teatrze mocy. Oderwana od rzeczywistości, pełna przerysowania i zanurzona w czerwieni krwi, ma jakiś – przepraszam za szkolniacką formę stwierdzenia – oczyszczający potencjał. I oczywiście bardzo dużo sensów.

Zrealizowany na podstawie dramatu Witolda Wandurskiego spektakl jest w zasadzie bardzo luźną inscenizacją utworu, który – przez swój antywojenny i antykapitalistyczny zapał – stał się jedną z legend dwudziestowiecznego teatru polskiego. Oczywiście to jedynie domysły, ale gdyby po ten dramat sięgnął któryś z laureatów Paszportu „Polityki”, to pewno dostalibyśmy moralizatorską opowieść o bankowym spisku, mieszkaniowych kredytach i obłudzie korporacji. I jak nic byłoby bardzo serio. Tymczasem w tej adaptacji odsłania się naiwności tekstu Wandurskiego, jego literacką grafomanię i obserwacyjne uproszczenia. Oryginalne dialogi, gdy już trafią na scenę i się z niej przebiją, zalatują jasełkowym kiczem, którego zapewne i sto lat temu nie dało się w spokoju słuchać, ale też którego – ze względu na ogólny wydźwięk tekstu – nie należało krytykować. W jakimś sensie przez ostatni wiek byliśmy zakładnikami Śmierci na gruszy, a wraz z ostatnią falą mitologizowania przedwojennego teatru robotniczego i uniwersytetów ludowych wycelowane w naszą stronę ideowe lufy zamiast się przerzedzić, stały się bardziej liczne.

Rzecz jasna moglibyśmy tę misteryjną strukturę utworu uznać za przejaw wpływu epickich poetyk robotniczych przedstawień międzywojnia, ale nie powinno to zmieniać faktu, że niedorzeczności grubo ciosanych wypowiedzi uwierają. I przypuszczam, że właśnie ze względu na tę niemożność zachwycenia się toporną poetyką utworu Łukasz Kos postanowił zdekonstruować jego strukturę, silnie ją obnażając. Wszystko przypomina więc przypowieść: „Był sobie świat i byli też ludzie” – mówi się tu w pierwszych zdaniach ze sceny. „I ci ludzie żyli na tym świecie. No i była też Śmierć, ale była zmęczona, a może znudzona, a może przerażona światem, ludźmi i sobą”. Jak w jasełkach, ta Śmierć chodzi w czarnym płaszczu i z kosą na ramieniu, nie zagadując i nie przystając, patrząc jeno spode łba i spod wielkiego kaptura. I był też sobie Pan Jezus, co to siedział sobie – jak wystrugany – na pieńku, golutki, jeno w przepasce na biodrach i w koronie cierniowej, kurząc z frasunkiem fajeczkę. Normalnie Centrala Przemysłu Ludowego i Artystycznego. Normalnie Cepelia.

Ale że i Cepelia swoją rubaszną siermiężnością i nostalgicznym zaduchem wzbudza szczerą tkliwość nawet u tych, co nie żyli w czasach jej świetności, to i opowieść o Chrystusie Frasobliwym i Kostusze ma na scenie Chorei coś urzekającego. Oczywiście jest groteskowo – powtarzam świadomie – ale przecież nie dystansujemy się od tej scenicznej historii, która zresztą na wiele sposobów (od ostentacyjnie frontalnego grania po imprezę z winem w przerwie między aktami) otwiera się na publiczność.

Z fabuły Wandurskiego pozostaje fragment. Życie na świecie toczy się swoim rytmem, a Chrystus (Tomasz Rodowicz) doglądanie dzieła stworzenia zleca aniołkowi Michasiowi (Michał Jóźwik) o małych piórkach i pewno równie niedużym rozumku. I choć rozmawia się tu i o wojnach, i o szczepionkach, to jednak – zauważa Śmierć (Elina Toneva) – ludzie drwią sobie ze śmierci. Cóż z tego, że w żałobnym stroju i kosą na ramieniu spaceruje wśród rozświetlonych i rozwrzeszczanych ogródków piwnych (świetne wideo i świetne multimedia w całym spektaklu: Kamil Wallace)? No po prostu się nie boją.

Chrystus schodzi na ziemię jakby z ciekawości. A jak dostanie gruszkę od gospodarzy, to w zamian obieca im spełnienie życzenia. Trochę przypadkiem zażyczą sobie, by kto raz wlezie na ich gruszę, nie mógł już z niej zejść. I będą gospodarze żałowali nieprzemyślanej prośby dopóty, dopóki nie przyjdzie po nich Śmierć: zamiast trafić pod jej kosę, usadzą ją na drzewie. Śmierci nie ma! – krzykną wszyscy i tak rozpocznie się niemająca końca impreza. Lata będą płynęły, gnaty i rozum odmawiały posłuszeństwa, ale nikt nie będzie umierał. Starzy z zazdrością będą patrzeć na młodych, ale młodzi jakoś potracą radość życia. Nawet kochać się będą bez większej namiętności. I właśnie w tym świecie, w którym „nie ma wójta, nie ma władzy, nie ma pilnych interesów”, pojawi się gość z wizją (Paweł Głowaty): czas na wojnę! Porwie tłumy.

A scena wojny, w której da się drugiemu zadać ból, ale (chyba?) nie śmierć (przecież Śmierć wciąż siedzi na drzewie), przemieni się w upiorną orgię – z lejącą się krwią, jękami nieumierających i skowytem niemogących zabić. „Zachorowaliśmy ciężko na życie” – powiedzą. I nie będzie to wcale pozbawione sensu.

Stowarzyszenie Teatralne Chorea, Śmierć na gruszy, fot. Agnieszka Cytacka

W tym igraniu z fabułą Wandurskiego pojawi się sporo scen improwizowanych, może nie zawsze tak doskonałych jak główna opowieść (już we wstępie, gdy aktorzy będą wykrzykiwali jakieś zdania ze współczesnej Polski, to okaże się, że nie uda im się wybić ponad przeciętność), ale pojawią się także wizyjne sceny, których plastyczna moc onieśmiela. Niemal na samym początku drugiej części Sara Kozłowska wykona obłąkańczy, wirujący taniec-galop, jakby była jakąś wnuczką Racheli, co to pierwsza umie dostrzec majaczące na horyzoncie dziwy. Wyciągnie się potem na ziemi, jak chłopka u Chełmońskiego, łapiąc opuszkami palców niemające końca nitki uciekającego życia. Wizyjna będzie też ta zalegalizowana przemoc ostatniej sekwencji, w której – jak się okaże – mimo sięgnięcia po cały rezerwuar środków do zadawania bólu, nikt nie ustąpi, by położyć rzezi kres: każdy będzie miał marzenie o ostatnim słowie i ostatnim ciosie.

A ta ostatnia scena, jakby ilustracja wcześniejszych słów „Śmierci, tyś nasza panią jedyną”, porusza najmocniej. Łukasz Kos gra tu na dwóch poziomach jednocześnie. Bo jest oczywiście strasznie: głośna muzyka (Grzegorz Fajngold, Piotr Gwadera, Piotr Andrzejewski), zbryzganie białej scenografii czerwoną mazią, wreszcie próba uśmiercenia Chrystusa, który stara się ugasić ten ogień nienawiści. Ale jest też dziwacznie niepoważnie, bo wszyscy są dziecięco nieporadni w tym zadawaniu sobie nawzajem bólu i są komicznie niepoważni w tym ciągłym powstawaniu z ziemi po przyjęciu kolejnych ciosów, nawet jeśli ślady zniszczenia nie znikają. W Sytuacjach rodzinnych Biljany Srbljanović mamy do czynienia z sekwencjami powtarzanego mordu, po których wszyscy bohaterowie, mimo że okaleczeni i poopalani, na nowo przystępują do niekończącego się rytuału nienawiści i przemocy. W tej Śmierci na gruszy jest podobnie – jakby chodziło o pokazanie człowieka niegotowego do życia bez nienawiści i bez trzymania sztamy ze Śmiercią. Po co w takim razie było im ją więzić? Czy w ogóle byli na to gotowi?

I jeśli tyle piszę o groteskowości tego spektaklu, to również dlatego, że Łukasz Kos wytwarza na scenie taką atmosferę, by robiąc i mówiąc najokrutniejsze rzeczy, aktorzy Chorei dobrze się przy tym bawili. I abyśmy my, widzowie, nie pozostawiali aktorów w tej zabawie osamotnionych. Mieszanie porządków – wzniosłego z jarmarcznym, lirycznego z grubiańskim – wypełnia dwie godziny przedstawienia, skutecznie wybijając wszystkim z głowy tęsknotę za teatrem opowieści czy też ilustracji moralnych dylematów. Nikt tu nie ma racji i nikt tu jednocześnie nie błądzi bardziej od innych. Straszliwość okazuje się częścią codzienności i przeciętności.

To na pewno najlepszy spektakl Chorei zrealizowany w ostatnich latach, jednocześnie bardzo „nie-choreowy”. Jeszcze na początku mamy scenę „rozgrzewkową”, trochę jakby fragment typowej próby zespołu, jeszcze na końcu mamy wspólną pieśń… Ale całość jest bardzo odległa od tego, do czego zespół nas przyzwyczaił. Tomasz Rodowicz ogrywa raczej sam siebie, niż tworzy jakąś rolę. Elina Toneva funkcjonuje w tym spektaklu tak dobrze również dlatego, że może rozciągnąć bieguny dramaturgii swojej postaci na biegunach własnej relacji pozateatralnej z Rodowiczem: puszczają tu do siebie oko. Są troskliwi i autoironiczni. A że rytm spektaklu (zwłaszcza w części przed uwięzieniem Śmierci) jest szybki, to aktorzy wychowani w Chorei (przypomnijmy, operującej raczej długą frazą i trwaniem) ustępują pola tym, którzy kształcili się do pracy w innym teatrze. To dlatego tak dobrze wypada tu Michał Jóźwik: bo umie w krótkich scenkach utrzymać swoje zachowanie w formalnych ryzach. Nie szarżuje, nie gwiazdorzy, jest po prostu rzemieślniczo najsprawniejszy, a przy tym diabelsko dowcipny.

A przede wszystkim jest tu wspaniała maszyna do grania. Scenografia, która dzięki projekcjom i ogrywanym relacjom aktor-kamera zmienia się w magiczne pudełko do robienia widowiska i słuchowiska. Pokazu i udramatyzowanego koncertu. Łukasz Kos wniósł do Chorei energię, z której zespół umiał skorzystać.


Stowarzyszenie Teatralne Chorea, Fabryka Sztuki w Łodzi
Śmierć na gruszy
na podstawie dramatu Witolda Wandurskiego
reżyseria:
Łukasz Kos
muzyka: Grzegorz Fajngold, Piotr Gwadera, Piotr Andrzejewski
choreografia: Sara Kozłowska, Teatr Chorea
konsultacje kostiumograficzno-scenograficzne: Daria Szymańska
wideo, kamera live, plakat, grafika: Kamil Wallace
światło: Kamil Urbanowicz
dźwięk: Marcin Dobijański
kierowniczka produkcji: Ewa Otomańska
obsada: Joanna Chmielecka, Joanna Filarska, Paweł Głowaty, Julia Jakubowska, Michał Jóźwik, Sara Kozłowska, Małgorzata Lipczyńska, Anna Maszewska, Wiktor Moraczewski, Ewa Otomańska, Elina Toneva, Tomasz Rodowicz
premiera: 20.08.2021