Historia powstania spektaklu Witaj w moim domu. Medytacja o kobiecie z wydm, jak rzadko która, jest przede wszystkim historią długich poszukiwań jego twórców. I jak to często bywa z tego rodzaju poszukiwaniami, łatwiej naszkicować drogę niż wyznaczyć ten dokładny moment, kiedy się one właściwie zaczęły.
W wypadku reżysera Przemysława Błaszczaka najprawdopodobniej musielibyśmy cofnąć się do 1995 roku, czyli do początków jego współpracy z Instytutem Grotowskiego. Czy chociażby do lat 2004-2005, kiedy Błaszczak staje się członkiem zespołu Teatru Zar, zaczyna uprawiać aikido pod okiem senseia Piotra Masztalerza i na zaproszenie Toshiego Tsuchitoriego przybywa do Japonii, gdzie trenuje shintaido – „japoński system prowadzący do integracji ciała i głosu poprzez trening oparty na tradycyjnym karate”. Stąd, pomijając różne inne projekty, dochodzimy do programu badawczego BodyConstitution, w ramach którego w latach 2013-2016 funkcjonowało Studio Dwóch Ścieżek. Był to autorski projekt Przemysława Błaszczaka i Jakuba Gontarskiego, bazujący na ich własnym doświadczeniu z aikido i capoeirą. Śmiało zderzając tradycje ruchowe Japonii i Brazylii, uczestnicy studia próbowali znaleźć to, co wspólne dla obydwu sztuk walki. Co działa niezależnie od kontekstu, i z czego „czerpać mógłby performer, czy ogólniej »człowiek praktykujący«”. Innymi słowy, podjęto poszukiwanie (znowu to słowo), „w którym najważniejsze są idee konfrontacji i pogłębionego rozumienia funkcji treningu w pracy studyjnej”.
Dla Błaszczaka Studio Dwóch Ścieżek stało się platformą do wypracowania precyzyjnej struktury, która posłuży za fundament treningów w utworzonym przez niego w 2016 roku Studiu Kokyu, łączącym działalność edukacyjno-badawczą z laboratoryjnymi badaniami teatralnymi, ze szczególnym akcentem na etos wspólnej pracy. Chodziło o założenie zespołu „dzielącego się swoimi doświadczeniami, nawzajem edukującego, biorącego na siebie odpowiedzialność. Zespołu, który w perspektywie kilkuletniej, regularnej praktyki stwarza możliwość wypracowania zarówno własnego języka, jak i metodyki pracy”.
Wkrótce potem została powołana Fundacja Zarzewie, będąca swoistym przedłużeniem działalności Studia Kokyu i za główny swój cel uznająca „skupianie twórców i animatorów teatru zawodowego i amatorskiego oraz specjalistów wywodzących się ze środowisk artystycznych, społecznych i edukacyjnych; inicjowanie, wspieranie i kształtowanie wzorców aktywnego działania i bezpośredniego uczestnictwa w kulturze zarówno członków Fundacji, jak i osób biorących udział w jej projektach, kształtowanie postaw pełnych poszanowania i zrozumienia dla kulturowej odmienności oraz poszanowanie odpowiedzialności za środowisko kulturowe i naturalne człowieka”. Witaj w moim domu. Medytacja o kobiecie z wydm jest pierwszym spektaklem fundacji.
Ale zanim przejdziemy do samego przedstawienia, wróćmy jeszcze na chwilę do tego szczególnego punktu, którym było Studio Dwóch Ścieżek. Pozostałymi jego członkami byli Agnieszka Rybak, Karolina Brzęk i Tomáš Wortner. Tak się złożyło, że dwójka tych ostatnich to współtwórcy Witaj w moim domu. Karolina Brzęk jest absolwentką kulturoznawstwa Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych i Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Ma też dyplom ze specjalizacją uzyskany w Państwowym Pomaturalnym Studium Kształcenia Animatorów Kultury w Kaliszu i prowadzi zajęcia ze specjalizacji uzyskanej na tej uczelni, czyli z tańca współczesnego. Poza tym jest aktorką i performerką, łączącą w swojej pracy scenicznej i pedagogicznej doświadczenia pochodzące z licznych znanych jej technik.
Biografia Tomáša Wortnera pod wieloma względami wygląda podobnie, chociaż aktor ten pochodzi z Czech, gdzie ukończył Akademię Muzyki i Sztuk Performatywnych im. Janáčka (JAMU) w Brnie. Wortner próbował sił w teatrze fizycznym, interaktywnym, improwizacyjnym (jest współzałożycielem i członkiem teatrów improwizowanych Bafni oraz Kamarádi nacvičených scének), praktykował akrobatykę partnerską, improwizację kontaktową i jogę. Obecnie prowadzi liczne warsztaty, w tym też dla dzieci i młodzieży. W stolicy Dolnego Śląska mieszka od 2013 roku, czyli od początków projektu BodyConstitution, który, jak wyznają sami twórcy, dał „mocny impuls do pracy artystycznej”. Spektakl Witaj w moim domu, do realizacji którego dołączyli odpowiedzialni za dramaturgię i oprawę muzyczną Anna Duda i Damian Borowiec, stał się swoistym domknięciem ich wspólnych poczynań. Domknięciem, należy powiedzieć już na wstępie, bardzo udanym.
Przedstawienie oparte jest na kultowej powieści japońskiego pisarza Kōba Abego. Wydana w odległym już 1962 roku, dość szybko przyniosła mu prawdziwą międzynarodową sławę. Do sukcesu przyczyniła się powstała dwa lata później wersja filmowa książki, nakręcona przez Hiroshiego Teshigaharę. Scenariusz napisał sam Kōbō Abe. Film został wyróżniony w Cannes i nominowany do Oscara. Było to jednak, jak już wspomniałem, dość dawno, podejrzewam więc, że nie każdy czytał i nie każdy widział. Sam byłem jednym z takich, kiedy pierwszy raz oglądałem Witaj w moim domu podczas I Festiwalu Dolnośląskich Teatrów Offowych „Zwrot”. Książkę wypożyczyłem z biblioteki już następnego dnia, co z pewnością należy zaliczyć na konto „plusów dodatnich” spektaklu.
Po obejrzeniu przedstawienia po raz drugi, tym razem już nie w Studiu na Grobli, tylko w innej, znacznie bardziej kameralnej przestrzeni Sali Laboratorium Instytutu Grotowskiego, ponownie przekonałem się, że ten spektakl inaczej (nie powiem, że zupełnie, ale zdecydowanie inaczej) odbiera się w zależności od ewentualnej (nie)znajomości oryginału. Z ciekawości nawet zadawałem niektórym jego widzom bezczelne pytanie: o czym jest ta historia? Chodziło mi o samą „gołą” fabułę. Uzyskiwałem bardzo różne odpowiedzi. Jednak zawsze na pierwszy plan wysuwał się wątek skomplikowanych relacji damsko-męskich. I to relacji miłosnych, podszytych niemożnością opuszczenia drugiej osoby, poczuciem uwięzienia, utraty kontroli, niewoli. Tego wszystkiego niewątpliwie nie zabrakło i u Abego. Mimo to Kobietę z wydm można czytać nie tylko jako prawdziwy thriller, którym nie pogardziłby i Alfred Hitchcock.
Głównym bohaterem powieści jest nauczyciel Niki Jumpei (w spektaklu, jeżeli się nie mylę, nie padają żadne imiona czy nazwiska), który postanowił wziąć wolne w pracy, żeby oddać się swojej pasji zbierania i opisywania różnych gatunków owadów. W poszukiwaniu nowych okazów trafia do położonej nad brzegiem morza małej, niczym na pierwszy rzut oka nieodróżniającej się do setek innych wioski. Tu znajduje nocleg w domostwie samotnej kobiety. Nazajutrz jednak z wielkim zdziwieniem odkrywa, że dom, w którym spędził noc, znajduje się w głębokiej jamie zagubionej wśród wydm, z której nie da się wydostać bez zrzuconej z góry drabiny. Ta ostatnia znika, a mężczyzna powoli uświadamia sobie, że stał się zakładnikiem podstępnych tubylców.
Między książką a spektaklem istnieje kilka różnic, moim zdaniem zasadniczych. Przede wszystkim chodzi o wiek i wygląd głównych bohaterów. Chociaż Kōbō Abe pisze o osobach po przejściach, na scenie widzimy młodych i pięknych aktorów, pełnych energii, wigoru i chęci życia. Jest to o tyle istotne, że u japońskiego pisarza stosunki między więźniem a wdową, szczególnie na samym początku, daleko odbiegają od wzorców uwodzenia i flirtu. Niki brzydzi się swoją towarzyszką. Kompletnie jej nie rozumie. Gardzi jej pasywnością i rezygnacją. Buntuje się. Nienawidzi. Czasami jej współczuje („Jakie znaczenie może mieć lustro dla osoby, która nie będzie już przez nikogo oglądana?”). A wreszcie, po kilku spektakularnych próbach ucieczki, godzi się poniekąd, i to tylko poniekąd, z własnym położeniem. Czyli, powiedzielibyśmy, przechodzi pięć stadiów żałoby po utraconej wolności i przeżywa coś na kształt syndromu sztokholmskiego. Poza tym to z jego subiektywnej perspektywy zostaje opowiedziana cała historia. Dla mnie więc, gdybym miał to wyrazić w kilku zdaniach, Kobieta z wydm jest książką o tym, jak mężczyzna, zwolennik racjonalności i porządku, nauczyciel z zawodu i entomolog z pasji, „dorasta” do akceptacji powszechnej entropii, która, chcemy tego czy nie, rządzi światem zarówno w wymiarze kosmiczno-metafizycznym, jak i najbardziej przyziemnym.
Piasek, któremu autor poświęca obszerne fragmenty książki, szczegółowo opisując naturę i „przyzwyczajenia” tego wyjątkowego żywiołu, staje się metaforą nieustannej, nieprzewidywalnej zmiany i stawania się. Czymś na kształt „ognia” Heraklita. „Wszystko, co posiada formę, jest ułudą. Jedynie pewny jest ruch piasku, negujący wszelkie formy” – pisze Abe. Walka z piaskiem więc, jak walka z czasem, jest z góry skazana na przegraną.
Zresztą piasek staje się u Abego tak nośną i wieloznaczną metaforą, jak „cała jaskrawość” Stachury czy „tlen” Wyrypajewa. Przekładanie jej na konkretne znaczenia i sensy byłoby nieporozumieniem. Błaszczak, zachowując urywki rozważań o entropii (będą to najdłuższe fragmenty tekstowe), koncentruje się tylko i wyłącznie na dwójce bohaterów i ich relacjach. Nie dowiemy się nic o przeszłości znajdującej się na scenie pary. Nie wiemy, skąd pochodzą i jak się tu znaleźli. Po prostu On i Ona. Opowieść zostaje wyrażona językiem ciała, „skupiona na […] więzi między kobietą a mężczyzną, lecz poza fabularnym i logicznym przebiegiem zdarzeń”. Historia wpisana w geometrycznie precyzyjną przestrzeń inspirowaną fotografiami Shōjiego Uedy, poza którą, jak się wydaje, nie ma świata jako takiego. Biały piasek rozsypany w kształt prostokąta i wielka biała płachta z tyłu, zamykająca pole gry i wprowadzająca dodatkowo elementy teatru cieni.
Podtytuł Medytacja o kobiecie z wydm w takiej właśnie pisowni (niektórzy cały czas powtarzali, że chodzi po prostu o „medytację o kobiecie”) sugeruje znaczące przeniesienie akcentów. Rzeczywiście czułem, że to Karolina Brzęk jest główną bohaterką przedstawienia. Ona jest „tutejsza”. Dobrze zna obowiązujące zasady. W lekkim białym ubraniu przypominającym kimono wygląda niczym mistrzyni nieznanej przybyszowi ceremonii. Spektakl rozpoczyna sekwencja dynamicznych pozycji, które w wielkim skupieniu przejmuje aktorka. Jej ruchy są pewne, zdecydowane, głębokie.
Zahipnotyzowały mnie dwie sceny, w których Brzęk w iście japońskim stylu, z wyjątkową gracją, za pomocą stanowczych, precyzyjnych ruchów oczyszcza swój dom z piasku, faktycznie stwarzając tę przestrzeń, wywalczając ją z niebytu entropii. Ale nie ma w tym żadnej desperacji. Jeżeli nawet jest Syzyfem, to Syzyfem szczęśliwym. Dokładnie wie, ile centymetrów czystej podłogi potrzebuje. Równie świetnie zagrana jest powtórzona dwukrotnie choreografia resuscytacji nieszczęsnego uciekiniera. Leżał on na wznak, przywleczony za nogi z powrotem do domu Kobiety. Kiedy aktorka siadała na klatce piersiowej swego pacjenta, słyszeliśmy ich wspólne głośne oddechy. Było w tym wiele subtelnej intymności i erotyzmu.
Mężczyzna w wykonaniu Tomáša Wortnera jest miły, chwilami zabawny i rozczulający, chłopięcy i dość infantylny w zderzeniu z dojrzałą już kobiecością gospodyni domu. W pierwszych chwilach próbuje naśladować precyzję zachowań Kobiety, ale wychodzi z tego jedynie zabawa. W sumie chce się bawić. Jeżeli dostanie do tego jeszcze zupę, czyli „coś do picia i coś do jedzenia”, będzie już w pełni zadowolony. Ale i tak rano postanowi odejść. Jak wilk. Czymkolwiek by go nie karmić, zawsze będzie spoglądać na las.
Dopiero pod sam koniec skupi na sobie pełnię naszej uwagi. Tajemnicą pozostaje dla mnie finałowa scena, w której Wortner, oświetlany stojącym na podłodze reflektorem, najpierw za pomocą zgrabionego piasku stworzy mały nasyp, następnie umieści na nim zdjęte przed chwilą buty, wsadzi w środek nasypu kij i zawiesi na nim koszulę. Powstanie coś na kształt stracha na wróble. Człowiek bez człowieka czy raczej jego skorupa, skóra, którą zmuszony jest zrzucić. Ta dziwaczna konstrukcja wygląda na pomnik, który Mężczyzna sam sobie stawia. Wortner ostrożnie wkłada rękawy w buty, jakby to były nogawki. Dmucha, oczyszczając z piasku przestrzeń dookoła. Piasek ustępuje. Ale na jak długo?
Fundacja Zarzewie, Wrocław
Witaj w moim domu. Medytacja o kobiecie z wydm
reżyseria, światło: Przemysław Błaszczak
dramaturgia: Anna Duda
oprawa muzyczna: Damian Borowiec
występują: Karolina Brzęk i Tomáš Wortner
premiera: 18.09.2016