nietak!t – kwartalnik teatralny

(Bez)sens sieciowania, czyli czy naprawdę jesteśmy sobie potrzebni


Zapis panelu, który odbył się 22 kwietnia 2017 roku podczas Festiwalu OFF Kontrapunkt w Szczecinie. W dyskusji wzięli udział: Janusz Opryński z Teatru Provisorium z Lublina, Ewa Wójciak z Teatru Ósmego Dnia w Poznaniu, Romuald Wicza-Pokojski z Teatru Wiczy z Torunia i Teatru Miniatur z Gdańska, Katarzyna Knychalska, redaktorka naczelna portalu Teatralny i czasopisma „Nietak!t”, Paulina Moś z Teatru Papahema z Białegostoku, Adam Ziajski ze Sceny Roboczej z Poznania. You can get more information about the online casino 5 euro einzahlen.

Katarzyna Knychalska: Nasz panel odbędzie się pod hasłem: (Bez)sens sieciowania, czyli czy naprawdę jesteśmy sobie potrzebni? Mnie bardzo interesuje druga część tego pytania. Właśnie: czy naprawdę jesteśmy sobie potrzebni? W pierwszym odruchu odpowiemy zawsze twierdząco – tak, powinniśmy działać razem, pomagać sobie, wspólnie realizować projekty. Z drugiej strony rzeczywistość może temu przeczyć. Jeśli naprawdę warto razem działać, to na jakich obszarach i w jakich kierunkach jest to możliwe?

Paulina Moś: Mogę odpowiedzieć z perspektywy mało doświadczonego teatru, bo Papahema jest na rynku od trzech lat. Nam pomógł zaistnieć inny teatr niezależny – Montownia. Wygraliśmy u nich konkurs i w nagrodę mogliśmy doprowadzić do pierwszej premiery naszego teatru. Później zrobiliśmy koprodukcję. Początkujące zespoły bardzo potrzebują pomocy ze strony teatralnych wyjadaczy, którzy potrafią się poruszać na rynku.

K. K.: Jest to jakaś forma sieciowania, ale powiedziałabym hierarchicznego, prawda? Są doświadczeni, którzy pomagają, i mniej doświadczeni, którzy pomocy potrzebują. Wydaje mi się, że z tym w polskim offie nie mamy problemu – jest sporo rezydencji i konkursów prowadzonych przez doświadczone zespoły. Pytanie, czy ci, którzy już całkiem dobrze radzą sobie na rynku, mają potrzebę wspólnego działania? Czy w ogóle możemy mówić o jakiejś wspólnocie w ruchu offowym?

Romuald Wicza-Pokojski: Sieciowanie to bardzo słuszna sprawa. Tylko w ten sposób – przez wzajemną pomoc – może się urodzić siła. Przed laty ten ruch – choć w pełni niezależny w swoich chęciach twórczych i wolności myśli – mocno opierał się na stałej infrastrukturze. Były to kluby studenckie i festiwale, które zapraszały spektakle. Teraz festiwale nadal funkcjonują. A jednak sytuacja się zmieniła. Dla Teatru Wiczy największym kłopotem ostatnich osiemnastu lat było to, że większość naszego czasu zajmowały sprawy organizacyjne. Zauważyłem, że sztuka, a o nią przecież chodziło przede wszystkim, zajmowała niewielki ułamek naszej działalności, a czasami schodziła w ogóle na drugi plan ze względu na pęd za środkami. Mało tego, zauważyłem też, że zaczynamy się sprzedawać, zaczynamy kombinować pod granty. Kto jest bez winy, niech pierwszy rzuci kamień. Kiedy pojawiła się możliwość dostępu do środków przez realizację zadań własnych gminy czy ministerstwa, zdawało się, że to błogosławiony moment, ale zagoniło to nas nie w tę stronę, w którą chcieliśmy kierować swoją twórczość. Nie wiem, jakie może być na to lekarstwo, ale myślę, że współpraca offu otwiera nowe możliwości. Dzisiejsza zapaść wynika z tego, że wszyscy poszliśmy nie do końca tymi ścieżkami, którymi mieliśmy iść. Zagubiliśmy siebie nawzajem.

K. K.: Czyli być może jest tak, że ten błogosławiony system grantowy paradoksalnie oddalił środowisko od siebie. Ale pytanie, czy kiedyś na pewno było inaczej?

Janusz Opryński: Mam gorzką refleksję, może z racji wieku. Mój zespół nie przetrwał. Kolejny. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że to normalne. Myślę, że nigdy nie ma dobrego czasu. Oczywiście żyjemy w państwie, które ma bardzo słaby system wspierania teatru niezależnego. Ciągle zazdroszczę przyjacielowi, który robi taki teatr w Belgii. Kiedy kończy spektakl, już wie, że będzie grał w trzydziestu miejscach. Nie obrażałbym się jednak na system grantów – to jednak absolutne zwycięstwo. Uważam, że jeżeli cokolwiek możemy zrobić, to ważniejsza od wspólnoty jest sytuacja naszej skuteczności w docieraniu do środowisk politycznych. Trzeba zwiększać liczbę grantów, mówić o tym, jak jesteśmy ważni w kulturze. Też musiałem nauczyć się składania wniosków. Pieniądze, które pozyskiwałem na festiwale, to była moja krwawica. Wyrzucali mnie jednymi drzwiami, wracałem drugimi. Wiedziałem, że muszę tak robić.


Adam Ziajski: Na trzech nogach stół się kołysze. Przyjmijmy, że jedną z nich jest dyrektor festiwalu, drugą artysta, a trzecia to krytyk. Brakuje jednej fundamentalnej rzeczy – tego, co zostało wykastrowane z tego układu – menadżerów kultury. Artyści w sytuacji „grantozy” stanęli przed koniecznością przejęcia obowiązków menadżerów. 90% czasu poświęconego na organizację swojej praktyki twórczej powoduje, że jesteśmy słabsi, również artystycznie. Jeśli mówimy o sieciowaniu, to zastanawiam się nad obszarami tej współpracy. Na jakich płaszczyznach? Docieranie do polityków – po pierwsze trzeba mieć z czym i jak. Ale jeżeli ich na razie odłożymy, to mamy do czynienia z konkretną rzeczywistością. Na jakim poziomie jesteśmy w stanie się porozumieć, żeby poprawić swoją reprezentację, stworzyć rodzaj lobbingu, wykreować pewne przedsięwzięcia, żebyśmy mogli siebie wspierać?

Ewa Wójciak: Mamy w kraju specyficzną sytuację, ale wierzmy w to, że nie będzie trwała wiecznie. Chcę natomiast powiedzieć, że menadżerowie kultury wbrew pozorom między nami są. Paru takich ludzi by się znalazło. Kiedy artyści wchodzą w tę rolę, jest gorzej, dlatego że w naturalny sposób stajemy się też rywalami. Występujemy w tych samych programach, mamy tych samych prezydentów, wiceprezydentów, urzędników w wydziałach kultury. Wiadomo – kto lepiej drepcze, ten sobie wydrepcze. Nie chcę się powoływać na jakieś nadzwyczaj szlachetne zasady. W przeciwieństwie do Janusza uważam, że budowanie wspólnotowości jest fundamentalne. Również jako ludzkie doświadczenie, a tego nie można lekceważyć. To nas karmi: poczucie zaufania, posiadanie przyjaciół. Poczucie działania we wspólnej formacji jest cholernie ważne – bez tego będziemy singlami, którym udaje się raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze bez ojczyzny. Dlatego należy budować wspólnotę i udawać, że nie wiemy o tym, że człowiek z natury jest paskudny i tak naprawdę zabiega głównie o swoje. A są między nami ludzie, których ciągle na to stać. Inicjatywa, o której mówiliśmy przed panelem – list, który Ogólnopolska Offensywa Teatralna skierowała do MKiDN, aby powstał projekt Off-Teatr wspierający teatry niezależne – jest bardzo ważna i należy się przy niej upierać, niezależnie od tego, że nam na ten list nie odpowiadają. Można zawsze posunąć się do robienia performansów. Jesteśmy w końcu w dużej części artystami ulicznymi. W ślad za takim pismem można pomyśleć o zorganizowaniu wystąpienia przed ministerstwem, co zawsze będzie bardziej zauważalne niż pisanie listu, który sobie władze lekceważą.

J. O.: Ja pozwolę sobie troszkę polemizować z tobą, Ewo. Może mam tę swoją gorycz, ale przywołam przykład. Istnieje program Teatr Polska i miałem duży udział w jego stworzeniu. Jestem dumny, ponieważ dzięki niemu teatry mogą jeździć po kraju. Ale kulisy jego powstawania były bardzo zabawne. Ukazał się tekst Romana Pawłowskiego o tym, że nie ma żadnych teatralnych objazdów. Doprowadziłem do spotkania bardzo dziwnych ludzi – był Pawłowski, Maciej Nowak, Jacek Głomb, Tadeusz Słobodzianek. Zaczęliśmy o tym rozmawiać. Chciałem, żeby projekt nazywał się „Reduta” w nawiązaniu do Osterwy, który dostawał pociągi i grał w objazdach trzysta spektakli rocznie. Ważne jednak, że to się w jakimś sensie udało. Dlatego uważam, że są ważniejsze rzeczy od demonstracji – zmuszanie do powstawania prawnych zapisów. Jesteśmy w tym słabi, bo nie mamy w Polsce takiej tradycji. Jeżeli wierzymy we wspólnotę, jeżeli wierzymy, że jest głęboki sens istnienia nas w kulturze – nazwijmy to, ujmijmy w ramy projektu finansowego, z którym można będzie aplikować do ministerstwa. I stwórzmy w ten sposób siłę.

E. W.: Absolutnie się zgadzam, że nie należy się konfrontować z władzą do ostatniej kropli krwi, tylko ją wykorzystywać. Pomysł z demonstracją jest tylko refleksją nad tym, jakie są jeszcze kolejne etapy. Jeżeli nie działa list, nie działa petycja, nie działa lobbowanie i nie działa jakiś konkretny pomysł organizacyjny. Bo rozumiem, że taki możemy mieć, a i tak może nas nikt nie wysłuchać.

J. O.: Jeżeli wejdzie w to wielka polityka, nie mamy żadnych szans.

R. W.-P.: W pojedynkę na pewno! Rozmawiałem ostatnio z ministrem Sellinem, który wspomniał mi, że planują projekt dla „teatrów amatorskich”. Owszem, warto doprowadzać do sytuacji prawnych, ale naszych rozmówców w ministerstwie i urzędach trzeba edukować, żeby wiedzieli, z jakim bytem mają do czynienia. Czym różni się teatr amatorski od teatru offowego. W tym obszarze wspólne działanie też ma sens.

P. M.: Chciałabym jeszcze wrócić do tematu rywalizacji. Pani Ewa powiedziała, że jesteśmy dla siebie rywalami. Nie doświadczam tego. Teatr niezależny jest pojemną przestrzenią i każdy, kto chce, może się tam znaleźć. Właśnie w instytucjach (w pogoni za etatami w teatrach) odbywa się wyścig szczurów. Nie mówię tylko z własnych wyobrażeń, bo doświadczamy tego wszyscy na rynku białostockim: jesteśmy my, są Malabary, które też nas wspierają, powstają nowe grupy, które staramy się wspierać – nie tylko trzymać kciuki, ale pomagać, jak tylko możemy.

E. W.: Na rywalizację patrzę ogólnie – jest częścią naszego życia. Tu jednak chodzi konkretnie o pieniądze. Jeżeli staramy się o te same granty, to wiadomo, że ze sobą rywalizujemy. Jestem za tym, żeby to przezwyciężać. Rywalizacja i tak się odbywa, bo stajemy w tej samej kolejce do pieniędzy. Nie pozwólmy jednak, żeby odbierała nam relacje, kontakty, wzajemny szacunek, zdolność do wzajemnej akceptacji i wsparcia.
My, ponieważ jesteśmy instytucją w tej chwili spokojną o swój byt, staramy się o inne teatry. To znaczy teatr niezależny, alternatywny, jak go zwał. Nieważne, czy tworzą go artyści z dyplomem, czy bez dyplomu. Ważna jest idea. Oczywiście mamy konkretne oczekiwania – żeby to było zgodne z etosem, z którym się nie rozstaliśmy. Żeby było zaangażowane społecznie, mówiło o świecie współczesnym, o tym, co nas otacza. Mam w związku z tym pewien ogląd i poczyniłam taką obserwację, że teatry alternatywne bardzo się sprofesjonalizowały. Mam na myśli warsztat. Myślę tu głównie o teatrach takich jak Krzyk, Brama, Realistyczny, bo z nimi najczęściej mam kontakt. Ci ludzie doskonalą się warsztatowo, mają znakomity język, są technicznie niesłychanie sprawni, o wiele sprawniejsi niż my, kiedy zaczynaliśmy. A równocześnie są odcięci od możliwości rozwinięcia tego w jakieś większe formy z powodów ewidentnie finansowych. We władzach odpowiedzialnych za kulturę brakuje entuzjastów tego rodzaju teatru. A niektórzy w ogóle nie wiedzą, że taki teatr jeszcze jest. Niektórzy nie wiedzą, że istnieje jakikolwiek teatr poza Krystyną Jandą. I na to nie możemy nic poradzić. Uważam, że nie ma między nami sporu – między tym, co mówi Janusz, a tym, co mówimy my, pozostali. Sieciowanie jest przydatne zwyczajnie, pragmatycznie – zawsze jest. Ale nie ulega również wątpliwości, że trzeba lobbować.

Dagmara Gumkowska (głos z sali, koordynatorka festiwali teatralnych, Bytom): Prawdą jest, że teatr niezależny powinien mieć za sobą mocne byty – środowisko, które może lobbować, ale też instytucje. Mrzonką byłoby założyć, że nagle powstaną kolejne takie ośrodki jak Teatr Ósmego Dnia czy Kana. Nie wypączkują w ciągu sezonu. Natomiast gdyby o środki aplikowało wspólnie kilka instytucji, byłaby możliwość objazdu, a także większa moc finansowa i dodatkowe punkty. Należy walczyć o ośrodki rozsiane po różnych miejscach.

J. O.: Musimy też wziąć pod uwagę, że teatr repertuarowy skradł offowe myślenie. Mają duże pieniądze i dobrych aktorów. Oglądając Klątwę Frljicia, miałem deja vu, że widzę Przecenę dla wszystkich. W sensie buntu, bo teatr buntu ma też swój językowy kod. Nie zamykajmy się na kooperację z teatrami repertuarowymi. Mój belgijski przyjaciel, chcąc zrobić Idiotę, zaangażował bardzo znanych aktorów, tak zwanych celebrytów. To im pozwoliło wejść na rynek. Zrobili to świadomie. A dzisiaj jest niezwykła otwartość aktorów z dyplomami na środowisko offowe.

R. W.-P.: Ja na przykład uważam, że najwyższą formą organizacyjną, również jeśli chodzi o bezpieczeństwo, jest instytucja. Natomiast najtrudniej do powołania instytucji przekonać samorządy, bo to jest dla nich odpowiedzialność. Błogosławieństwem jest to, że u nas w kraju jest tyle instytucji.

A. Z.: Instytucje są jednak bytami mocno zależnymi…

R. W.-P.: Jest ustawa, która gwarantuje instytucjom niezależność. Często władza chce maczać tam palce, ale to, na ile jej pozwolę, zależy ode mnie, od tego, czy będę chciał być dalej dyrektorem, czy nie. Muszę mieć w sobie siłę powiedzieć „nie”. Tylko tyle.

J. O.: Nie tylko. Problem polega na tym, że jeżeli jesteś szefem instytucji, bierzesz na siebie odpowiedzialność. Musisz ważyć. Kiedy się już zaczyna ten moment, kiedy musisz zrezygnować z pozycji, bo dalej już nie pójdziesz na układ z władzą. I moment, kiedy uważasz, że jednak tam ileś ludzi pracuje i musisz schować swój godnościowy wizerunek. To ogromna trudność, żeby dokładnie wyłapać tę granicę.

R. W.-P.: Zawsze to ty będziesz oceniał to w swoim sumieniu. To trochę nasze wybory. Tylko mnie chodzi o to, że my mamy ten wybór. Jeżeli ja prowadzę teraz teatr dla dzieci i młodzieży, to nie wyobrażam sobie, że zrobię tam Monologi waginy, bo nie wyobrażam sobie ich plakatu koło plakatu spektaklu dla dzieci Baltic. Pies na krze. No tak mam, taką mam misję, więc też kombinuję. Natomiast chciałem, na pocieszenie albo żeby samego siebie przekonać po raz kolejny, powiedzieć jedno. Za rzeczy najcenniejsze (jak sama nazwa wskazuje) można zapłacić najwyższą cenę. Dla mnie pewna wolność wyboru musi kosztować.

Dariusz Skibiński (głos z sali, Teatr A3, Policzna): Abstrahując od tych własnych wyborów, trzeba przyznać, że instytucja stała się inteligentniejsza, asymiluje wszystko. Kiedyś instytucja, ze względu na sytuację polityczną, nie czerpała tak chętnie z estetyki, z tematów, ze sposobów eksploracji kultury przez teatry alternatywne czy awangardę. Instytucja miała swoje ściśle określone schematy, których bezpiecznie się trzymała. Ale świat się zmienił, otworzył, w instytucjach pracują dziś bystrzy ludzie. Musimy uznać tę sytuację – mamy na rynku partnera, który w bardzo precyzyjny sposób penetruje realizacje teatrów alternatywnych (na świecie i w Polsce) i czerpie z nich to, co dla niego jest najbardziej korzystne w sensie wizualnym, tematycznym i ideologicznym. Nasz partner w obszarze kultury stał się inteligentniejszy i sprawniejszy. My też musimy tacy być – taka jest konkluzja.

K. K.: Dochodzimy do pytań bardzo konkretnych. Wspominamy o lobbowaniu, o nowym ogólnopolskim programie grantowym dla offu, o współpracy z instytucjami, o tym, co robimy i co dalej powinniśmy robić dla wspólnoty w swoich lokalnych środowiskach. Jak jednak miałaby wyglądać taka lobbująca wspólnota na płaszczyźnie ogólnopolskiej? Przybrać formę prawną czy odwoływać się do pięknych, aczkolwiek nie zawsze skutecznych haseł oddolnych, niesformalizowanych ruchów społecznych?

A. Z.: Większość z nas funkcjonuje w ramach prawa na zasadzie fundacji czy stowarzyszeń. I mam wrażenie, że chcemy ze sobą współpracować, byle nie formalnie. Po pierwsze dlatego, że nie chcemy brać pełnej odpowiedzialności, po drugie – nie ma zaufania wobec tego rodzaju form, bo doświadczyliśmy w Polsce w ostatnich latach wielu prób powoływania podmiotów o charakterze ogólnopolskim. Wymienię tylko Federację Teatrów Niepublicznych, która szybko się zapaliła i następnego dnia zgasła, oraz Unię Teatrów Ulicznych i Organizatorów Wydarzeń Plenerowych.

K. K.: Natomiast działanie nieformalne, takie, jakim jest w tej chwili Offensywa, rozmywa odpowiedzialność i tym samym nie ma takiej skuteczności, jak działanie sformalizowane.

D. G.: Myślę, że idealną sytuacją byłoby stworzenie ogólnopolskiego niezależnego ośrodka, który prezentowałby zjawiska kultury niezależnej.

A. Z.: Tak, tym bardziej, że jest jeszcze ogrom przestrzeni, której nie wypełniliśmy działaniem. Na przykład nie mamy żadnych zabezpieczeń socjalnych, choć poruszamy się w tym samym obszarze, co zawodowi artyści, którzy mają zabezpieczenie. Brakuje strukturalnych, prawnych rozwiązań gwarantujących nam w ogóle możliwość działania.

K. K.: Brak wiedzy o sobie nawzajem. Brak własnej krytyki albo krytyki, którą moglibyśmy zachęcić do tego, żeby zajmowała się nie tylko głównym nurtem, ale także teatrem offowym. To jest ogromny problem.

A. Z.: Krótko mówiąc, mamy masę najróżniejszych, olbrzymich obszarów, którymi się nie zajęliśmy. W bardzo wielu krajach funkcjonują lepiej lub gorzej podmioty federalizujące, branżowe, nawet w obszarze sztuki zwanej niezależną. Uzmysłówmy sobie, że w Polsce do dzisiaj to nie powstało. Mamy za sobą lata przełomu XX i XXI wieku, kiedy w Polsce teatr eksploduje na ogromną skalę, głównie za sprawą wielkich wydarzeń plenerowych. Jest wielki boom – każde miasto chce mieć festiwal – to trwa dobre dziesięć, piętnaście lat. Wszyscy konsumujemy z tego tortu. Jednocześnie nie wypracowaliśmy w tym czasie niczego, co by stworzyło ramy do dalszego funkcjonowania. Skutek jest w obecnej chwili taki, że dzieje się źle. Na tej fali próbujemy zbudować coś wspólnie.

P. M.: A propos Federacji Teatrów Niepublicznych. Byłam na spotkaniu w Instytucie Teatralnym w Warszawie. Zauważyłam tam, że wszyscy bardzo dbają o swoje poletko, przy każdym zdaniu statutu patrzą tylko, czy to będzie dla nich dobre… Tu widzę problem, choć to naturalne, że każdy chce dla siebie jak najlepiej. Trzeba jednak znaleźć coś wspólnego w naszym bardzo zróżnicowanym świecie. Oddać się idei ogólnej. Tutaj jest klucz do sukcesu współpracy. Bo nie da się stworzyć statutu, który będzie odpowiadał w równym stopniu nam wszystkim.

J. O.: Trzeba nazwać to, czym jesteśmy w segmencie kultury, jaki to rodzaj społecznego działania. Są specjaliści od funduszy partycypacyjnych, od budowania społeczeństwa obywatelskiego, a to łączy się z tym, co robimy. Mamy szansę wywalczyć trwałe miejsce.

D. S.: Trzeba władzy precyzyjnie określić miejsce, jakie w kulturze polskiej zajmuje (i może zająć) teatr alternatywny. Trzeba sformułować dzisiejszą funkcję tego teatru, uzasadnić, podbudować tym, co istniało historycznie. Tym powinna dalej zająć się Offensywa. Dzięki temu można by powołać do życia komórkę, która zaistniałaby przy Instytucie Teatralnym i wyodrębniłaby ten rodzaj zjawiska kulturowego i społecznego, który będzie dalej egzystował. Na tej bazie można byłoby stworzyć oparcie dla naszych działań. Musimy najpierw zbudować podstawę, żeby wspiąć się wyżej i z tej perspektywy zająć stanowisko. Nie zaczynajmy zajmować stanowiska z perspektywy, która nas natychmiast sytuuje w kategoriach przegranej. Widzimy, z jaką nonszalancją władze zachowują się wobec wszystkiego, to jak zachowają się wobec nas?

K. K.: W sprawie kontaktów z władzą jestem umiarkowaną pesymistką. Przestaję wierzyć w to, że można tę władzę pobudzić do dialogu, nawet budując siłę opartą na kilkudziesięciu podmiotach. Do końca maja czekaliśmy na odwołania grantów MKiDN, co skutecznie rozbiło działalność wielu ngosów. Nie możemy doczekać się odpowiedzi na złożony rok temu projekt Off-Polska. Jeżeli obecnie nie działają te formy dialogu, które były sprawdzone, wypróbowane i dla nas oczywiste, skąd brać w sobie wiarę, że możemy stać się dla władzy stroną nowego dialogu?

E. W.: Mamy dwa wyjścia. Albo iść na wojnę, albo szukać kolejnych argumentów. Na przykład takich: to jest teatr, który wkracza pomiędzy ludzi, który wyjeżdża na prowincję, który wchodzi w środowiska zupełnie zaniedbane. To jest teatr, który pracuje z różnymi grupami wykluczonymi. To jest jego ogromna wartość. To jest teatr, który dzisiaj, także w świecie, zyskuje dużo większe przebicie. Nie wiem, jak to powiedzieć, bo nie chciałabym tu używać pustych słów takich jak misja, ale to jest też interesujące. Tu też chodzi o sprawy estetyki, bo wbrew pozorom robienie spektakli z bezdomnymi też buduje walor estetyczny. I to też nam pewnie zaraz zabiorą. Trzeba zaprzęgnąć do pracy teoretyków. Uargumentowanie i spisanie tego, co dla nas jest specyficzne, pozwoli rozróżnić to, co robimy my (przy wszystkich naszych wewnętrznych różnicach), od tego, co robi teatr repertuarowy. Pamiętajmy, że to, co robimy, robimy z pasji, z przekonania, z powołania, więc to jest misja, ale przede wszystkim, że to jest misja społeczna, potrzeba kontaktu z drugim człowiekiem. Szukamy rozwiązań estetycznych właśnie po to. To nie jest wyłącznie artystowskie szukanie rozwiązań estetycznych – to jest szukanie kontaktu z widzem, często do teatru nieprzygotowanym. To jest zagarnianie do teatru tego społeczeństwa, które do teatru nie chodzi, a które można dźwignąć wyżej za pomocą tego języka.
Jak widzę, wiele ze wspomnianych spraw już się dzieje lub zaczyna się dziać. Naszym zadaniem jest utrzymanie dobrej energii, zebranie wszystkich postulatów i skuteczne wprowadzanie ich w życie.