Instytut im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu, Kosmos
Z jednej strony wszystko się zgadza. Kosmos, ostatnia i najbardziej tajemnicza z powieści Gombrowicza, pomyślany jest jako swego rodzaju test Rorschacha, da się go odczytywać na dziesiątki różnych sposobów. Łapie nas – żeby podkraść kilka określeń z książki – w „pajęczynę związków” i skazuje „na łaskę i niełaskę skojarzeń”, żadna bowiem z jego zagadek nie chce „osiąść na suchym piasku wytłumaczenia”. Można nawet dowodzić, że autor z całą zachłannością i niekwestionowanym talentem oddaje się tu sztuce naigrywania się z czytelnika, wprowadzania go w maliny, o ile wręcz, formułując to nieco dosadniej, nie robi sobie z niego jaj. Przy czym w żadnym razie nie byłaby to opinia niechętna temu dziełu czy bagatelizująca jego znaczenie. Wręcz przeciwnie – dobry wic, żywy i lśniący paradoks, orzeźwiający prysznic absurdu często cenniejszy bywa od pełnego mądrości kazania. Hiroshi Koike, przygotowując swoją inscenizację też, jak się wydaje, trzymał się tej zasady.
Z drugiej strony nie zgadza się jeżeli nie wszystko, to prawie wszystko. Polsko-japoński Kosmos zrealizowany pod dachem Instytutu im. Jerzego Grotowskiego to Gombrowicz wywrócony jakby na nice, albo też, jak kto woli, Gombrowicz na dopalaczach. Przede wszystkim radykalnie zmieniono perspektywę. W oryginale świat przedstawiony oglądamy oczyma Witolda, głównego bohatera, narratora i alter ego autora, dzięki czemu zanurzamy się w czyjejś subiektywności, z jej ograniczoną, kapryśną, ciągle zmieniającą się optyką. Widzimy, z jakich składników przygotowywana jest potrawka zwana świadomością, bulgocząca w garnku zwanym podmiotem. Garnku odlanym w XX wieku, który wie, że Bóg już umarł, a wraz z nim, jak sugerował Dostojewski, zabrakło prawdziwych sztabskapitanów.
U Koikego jest inaczej. Widzimy wszystkich, wszystko, naraz. Witold w błyskotliwej i ekstrawaganckiej kreacji Makoto Matsushimy przypomina zaś wiejskiego prostaczka, niemalże jurodiwego, który do czasu posłusznie przytakuje pozostałym i cierpliwie się uśmiecha. Nie mamy dostępu do jego głowy. W pierwszej połowie przedstawienia w ogóle trudno stwierdzić, o czym myśli i co właściwie przeżywa. To Fuks (charyzmatyczna Katarzyna Dudek) zdecydowanie przewodzi tej dwójce przybyszów ze stolicy, która przypomina niekiedy – i tu nie przesadzam – sławny duet Jima Carreya i Jeffa Danielsa z Głupiego i głupszego. „Małpy jesteście” – będzie przeklinał samozwańczych detektywów-dyletantów Ksiądz (Jinya Imai), ci zaś, wcale nie czując się obrażeni, zaczną naśladować ruchy człowiekowatych.
Ciekaw jestem, czy dałoby się to tak pociągnąć: Kosmos bez Witolda albo z Witoldem pół obecnym, zamkniętym w sobie, Witoldem „czarną skrzynią”. Bo później przedstawienie powoli odsłania przed nami pejzaż wewnętrzny tej postaci. Mroczny, surrealistyczny i groteskowy, jak sceny, w których zagląda on trupom do ust. Najpierw robi to zaduszonemu przez siebie kotowi Dawidowi, potem wisielcowi z własnej woli – Ludwikowi (jeden i drugi to dość zabawne w swej wyostrzonej teatralności lalki wykonane przez Małgorzatę Braszkę). Wyciąga z ich ust, niczym klown niekończącą się chusteczkę z rękawa, długą malinową taśmę języka. Lecz nawet w takich momentach Witold nie awansuje do uprzywilejowanego punktu, w którym chaos w mgnieniu oka – jak w obrazkach pokroju Moja żona i moja teściowa, gdzie widzi się a to piękną młodą kobietę, a to zgrzybiałą staruszkę – potrafi przeobrazić się w kosmos.
Poza tym, wbrew oryginałowi, spektakl wyprany jest z celebrowanej przez Gombrowicza sensualności. Groteska skutecznie niweluje w nim erotyzm, zawsze domagający się gry niedopowiedzeń i półcieni. Jest w Kosmosie Koikego, co prawda, efektowna, pikantna scena podglądania nowożeńców Leny i Ludwika. Alicja Czerniewicz w czerwonej koronkowej bieliźnie jest zniewalająco uwodzicielska, a jej seksapil powoduje wrzenie wody w czajnikach, które trzyma grający jej męża Davit Baroyan. Nie odkrywamy jednak tajemnicy jej uroków, wspiąwszy się wraz z Witoldem po drabinie zastępującej na scenie drzewo. Lena od samego początku jest kokietką o nimfomańskich skłonnościach, głodną uwagi każdego, kto nosi spodnie, a choćby i sutannę.
Sporą dawkę sensualności i erotyzmu odnajdziemy natomiast w wideoarcie wyświetlanym na zawieszonych z tyłu wielkich ekrano-ścianach z dykty. Liczne nagrania Adriana Jackowskiego tworzą osobną, wyestytezowaną narrację w poetyce czarno-białych aktów. To królestwo detali i przenikania się mikro- i makroskali. Kontrapunktem do niego stają się chropawe transmisje na żywo, robione dzięki ciągle zjeżdżającej z nadscenia, schowanej w drewnianym pudełeczku kamerze. Powieszono ją podobnie jak patyk, jak kurę i jak kota… Niemniej jednak zabieg ten wydał mi się zbędny, choć celowo użyty jako dodatkowy czynnik potęgujący chaos na scenie. Jak przypuszczam, reżyserowi chodziło o zmysłowe i znaczeniowe przebodźcowanie widza.
Po stronie chaosu raz za razem opowiadała się również adaptacja. Hiroshi Koike śmiało skraca tekst, tnie dialogi, miksuje obrazy, układając z nich własne kolaże, nie do końca troszcząc się o czytelność anegdoty fabularnej. W jednej ze scen, dla przykładu, Fuks i Witold wybiegają z pokoju Katasi (wyśmienicie pasująca do tej roli Azusa Fukushima), aż nagle ten pierwszy z przerażeniem przypomina sobie o pozostawionej w pudełku żabie. Tylko że nikt o niej wcześniej ani razu nie wspomniał. Nie widzieliśmy też żadnego pudełka ani samego płaza. Co zresztą pozostaje bez znaczenia, bo ten drobiazg za chwilę zwyczajnie gubi się w natłoku wydarzeń.
Podczas rozmowy pospektaklowej reżyser wyznał, że w trakcie pracy nad przedstawieniem hasłem przewodnim były dla niego słowa Carla Gustava Junga: „W całym chaosie jest kosmos, w całym nieporządku tajny porządek”. Napięcie między jednym a drugim najlepiej widać chyba w choreografii. Kosmos to prawie teatr tańca. Przedstawienie wypełniają ruchy, gesty, szalone pantomimy, jak te przy stole, które zamiast skromnego posiłku przypominają herbatkę u Kapelusznika z Alicji w Krainie Czarów. To, co się dzieje z ciałami aktorów i aktorek, to, jak podejrzewam, swoiste odzwierciedlenie charakterystycznego słowotoku i słowotwórstwa, z których słynął autor Trans-Atlantyku. Sposób istnienia postaci na scenie, znajdujący się na przeciwstawnym krańcu realistyczno-psychologicznych konwencji, ucieleśnia natomiast Gombrowiczowskie przekonanie o tym, że „każda pulsacja naszego życia składa się z miliardów drobin” i nigdy nie można mieć pewności, „w jakim stopniu jestem sam sprawcą kombinujących się wokół mnie kombinacji”.
Mówi się natomiast w przedstawieniu niewiele, a każdy z performerów używa do tego języka ojczystego, chociaż reżyser nie omieszkał wykorzystać potencjału ich krzyżowania się i nakładania. Koike swobodnie, prowokacyjnie, chwilami dla samej sztubackiej niemalże hecy zderza japońskie z polskim, azjatyckie z europejskim. Tak, dla przykładu, w znane dla naszego ucha melodie i motywy, które przygotował i zagrał na żywo kompozytor i klarnecista Wacław Zimpel, wdzierają się dźwięki tsuzumi, japońskiego bębna ręcznego. Używa się go w teatrze n?, z którą to sztuką od dziecka jest związany Jinya Imai, grający lubieżnego i nieco fajtłapowatego księdza oraz potrafiący zaskoczyć swymi niesamowitymi zdolnościami wokalnymi.
Ruch w Kosmosie jest czynnikiem dyscyplinującym. Przestawianie stołów, krzeseł, drewnianych słupków – z tego składa się oszczędna, najzupełniej umowna scenografia – w rytm klaskania lub dźwięków werbla sugeruje, że w tym szaleństwie powinna być jakaś metoda. Na wspomnianym już spotkaniu okazało się, że Koike, który ma zamiłowanie do literatury polskiej (oprócz Gombrowicza padły takie nazwiska jak Schulz, Witkacy, Lem), przyjechał do Wrocławia z ułożonym w całości planem przyszłego spektaklu. Rozpisanym co do minuty, a nawet sekundy. Aktorów, jak wyznali, nieco przeraził temporalny perfekcjonizm reżysera ze stoperem w ręku. On sam natomiast pół żartem, pół serio oznajmił, że polską część zespołu dobierał tak, żeby aktorzy i aktorki mieli „śmieszne twarze”. W każdym razie udało mu się wyłonić grupę wyjątkowo charyzmatycznych, rzeczywiście wyraziście wyglądających artystów. Ale też utalentowanych, świetnie dających sobie radę z każdym z postawionych przed nimi zadań. Oprócz wspomnianych już artystów i artystek nie można pominąć Marka Gluzińskiego w roli Leona, tego egzaltowanego hedonisty i mistrza „bembergowania bembergiem w berg”.
Nie zdziwiły mnie jednak skrajne reakcje widzów na to, co zobaczyli na scenie Piekarni, ponieważ Kosmos jest świetnym przykładem tego, co Umberto Eco nazywał „dziełem otwartym”. Jego odbiór zależy od usposobienia i aktywności odbiorców. Jednych wciągnie i zafascynuje, innych natomiast z równą lekkością zniechęci i znudzi. Zafrapuje poszczególnymi pomysłami, jednak niekoniecznie będzie w stanie porwać ich syntezą, czyli jako całość. Rozśmieszy i rozbawi, lecz o tyle, o ile mamy bliskie twórcom poczucie humoru. Nie ulega natomiast wątpliwości, że w ciągu tych zaledwie siedmiu tygodni prób wykonano ogrom pracy. Szkoda więc, że jak dotąd jej wynikami można było się cieszyć jedynie przez dwa wieczory.
Gdybym jednak miał odpowiedzieć na szkolne pytanie, o czym to było, powróciłbym chyba do wspomnianego przez reżysera Junga. Przychodzą mi bowiem do głowy jeszcze dwa cytaty z dorobku badacza nieświadomości zbiorowej i archetypów. Pierwszy: „Człowiek, który nie przeszedł przez piekło swoich namiętności, nigdy ich nie przezwyciężył”. Drugi: „Największe i najważniejsze problemy życia są zasadniczo nierozwiązywalne. Nigdy nie da się ich rozwiązać, a jedynie z nich wyrosnąć”. A to dlatego, że podobne przesłanie skumulowane zostało w finałowej, trwającej dosłownie kilka sekund scenie-stopklatce. W niej wychwycony z ciemności przez snop światła reflektora Witold, przypominający złapanego w pajęczynę owada (tu kłania się Kafka), zwierza się, że wrócił do Warszawy. Wrócił tam, gdzie, jak kończy swoje dzieło Gombrowicz, „rodzice, znów wojna z ojcem, inne tam rzeczy, problemy, komplikacje, trudności”… i gdzie na obiad podają „potrawkę z kury”.
Instytut im. Jerzego Grotowskiego we Wrocławiu
Kosmos
według Witolda Gombrowicza
scenariusz i reżyseria: Hiroshi Koike
muzyka: Wacław Zimpel
scenografia – koncepcja i realizacja: Hiroshi Koike, Piotr Jacyk, Makoto Matsushima, Jarosław Siejkowski
charakteryzacja: Justyna Pokojewska
wideoart: Adrian Jackowski
światła: Jarosław Fret, Daniel Kuźma
kostiumy: Edyta Krysiewicz
lalki: Małgorzata Braszka
obsada: Davit Baroyan, Alicja Czerniewicz, Kaśka Dudek, Azusa Fukushima, Marek Gluziński, Sylwia Hefczyńska-Lewandowska, Jinya Imai, Makoto Matsushima
premiera: 17.02.2023